Colours and sounds.
Komentarze: 0
I’ll paint my mood in shades of blue Paint my soul to be with you I’ll sketch your lips in shaded tones Draw your mouth to my own I’ll draw your arms around my waist Then all doubt I shall erase I’ll paint the rain that softly lands on your wind-blown hair I’ll trace a hand to wipe out your tears A look to calm your fears A silhouette of dark and light While we hold each other oh so tight I’ll paint a sun to warm your heart Swearing that we’ll never part That’s the colour of my love I’ll paint the truth Show how I feel Try to make you completely real I’ll use a brush so light and fine To draw you close and make you mine I’ll paint a sun to warm your heart Swearing that we’ll never part That’s the colour of my love(…)
Pada. Zasypiałam przy uspokajającym szumie deszczu, obudziły mnie te same dźwięki. Cudownie.
Puste ulice, mokre chodniki, trawniki, samochody. To bardziej przypomina październik albo listopad, a nie połowę lipca, ale mi się podoba. Włączam „Best Ballads” Celine Dion, zapalam świeczkę o zapachu kawy i przygotowuję w kuchni śniadanko. Dzisiaj jajecznica i grzanka. I kawa oczywiście. I znowu ta myśl. Mila, przyjemna, kochana, ciepła. Ale na razie nie do zrealizowania niestety. „Szkoda, że nie ma Esia. Jak dobrze byłoby razem słuchać deszczu i pić gorącą kawę...”. Uśmiecham się do tej myśli. Uśmiecham się tym bardziej, że o godzinie 7:43 (mojego czasu, w znielubionym mieście L. jest o godzinę wcześniej) zostałam wyrwana ze snu przez tak dobrze znaną „Deszczową piosenkę”. Esio... Wybaczyłam mu nawet pobudkę o tak dziwnej porze (?!) i ucałowałam zdjęcie. (Zwariowałam???!!!)
„(...)love doesn’t ask why(...)”.
Zatapiam się w cieple lampki, szumie deszczu I balladach Celine. Za chwilę dokończę pracę na konkurs. To znaczy mam ją już prawie napisaną, trzeba tylko małą korektę wprowadzić. Z domu dzisiaj nie wyjdę (przynajmniej na razie), a miałam iść zapłacić kilka rachunków. Pogoda nastraja mnie marzycielsko. A może Tetmajer, Baczyński, rumianek w kubku i Mozart w tle??? W zasadzie dlaczego nie.
................................................
A jednak wyszłam z domu. Powodowało mną wrodzone poczucie obowiązku, w tym przypadku były nim rachunki do zapłacenia. Ukryłam się pod olbrzymim swoim parasolem i wybrałam na spacer. Jakaś Radość we mnie śpiewała. Szczęście jakieś. Przeskakiwałam przez kałuże nucąc pod nosem „Deszczową piosenkę”
(I’m singin’ in the rain just singin’ in the rain What a glorious feeling I’m happy again I’m laughing at clouds So dark, up above The sun’s in my heart And I/m ready fo love Let the stormy clouds chase Everyone from the place Come on with the rain Have a smile on your face I’ll walk down the lane With a happy refrain And singin’ Just singin’ in the rain I’m dancin’ and singin’ in the rain…)
i nawet pana Leona (osiedlowego konserwatora) spotkałam. Jak zwykle powitał mnie swoim „dzień dobry panience Oleńce. A Oleńka to musi być zakochana chyba, że taka szczęśliwa...” - „Oj tak, panie Leonie, oj tak.” Załatwiwszy wszystko, co miałam do załatwienia zrobiłam jeszcze zakupy. Kupiłam pyszny marchwiowo-jabłkowo-bananowy sok, czereśnie, pomidorki. I coś, do czego oczy mi się zaśmiały jak zobaczyłam to na półce. Kupiłam zupę wiśniową, z torebki co prawda, ale ostatecznie od czego jest wyobraźnia, right??? Pamiętam, zresztą tu nie ma co pamiętać bo tak jest nadal, zawsze w lecie u babci (mamy mojej mamy) nie mogło być wakacji bez zupy wiśniowej. Tyle, że ta była z prawdziwych wiśni zerwanych tego samego dnia z drzewa. Do tego ziemniaczki z prawdziwymi skwareczkami. Mniam mniam. (Zamiast ziemniaczków może być makaron, najlepiej własnoręcznie zrobiony, jak u mojej babci). Ja nie będę miała ani prawdziwych wiśni (nie chce mi się bawić w drylowanie), ziemniaczków też nie mam (zresztą nie jadam ich ostatnio), nie będę też bawiła się w gniecenie makaronu, ten kupiony jest tak samo skuteczny. Będę za to miała napakowaną chemią zupkę z torebki. Ale wiem, że będzie pyszna. W tej Radości swojej dzisiejszej deszczowej napisałam smski do rodziców i do Esia. Napisałam, że tańczę i śpiewam i że szczęście mam w serduchu. A potem włączyłam Celine Dion i zasłuchałam się na nowo. Tylko szkoda, że już padać przestało. Fajnie się szło w deszczu, pod szerokim parasolem. Tylko szkoda, ze tyle szarości na ulicach. Przecież jak pada i jest ponuro tudzież szaro to powinno się jakoś rozjaśniać świat kolorami. Ale nie, ludzie tym bardziej przywdziewają szarości. Smutno...
Chodzą ulicami ludzie Maj przechodzą, lipiec, grudzień Zagubieni wśród ulic bram Przemarznięte grzeją dłonie Dokądś pędzą, za czymś gonią I budują wciąż domki z kart A tam w mech odziany kamień, tam zaduma w wiatru graniu, tam powietrze ma inny smak, Porzuć kroków rytm na bruku Spróbuj, znajdziesz, jeśli szukać zechcesz, Nowy świat, własny świat Płyną ludzie miastem szarzy Pozbawieni złudzeń marzeń Wymijając wciąż główny nurt Kryją się w swych norach krecich I śnić nawet o karecie nie potrafią już (...) Żyją ludzie asfalt depczą Nikt nie krzyknie, każdy szepcze Drzwi zamknięte zaklepany krąg Tylko czasem kropla z oczu po policzku w dół się stoczy i to dziwne drżenie rąk..
Tak, zdecydowanie za smutni i za bardzo zabiegani jesteśmy. To taka moja refleksja dzisiejsza. W tej mojej wewnętrznej radości nie wiadomo skąd. Chociaż może wiem skąd ona się wzięła tak nagle, niespodziewanie... Hm, zdecydowanie wolałabym żeby deszcz rozpadał się na nowo, żeby niebo zaszło chmurami, żeby było tak jakoś... tak jakoś... fajnie (chwilowo żadne bardziej odpowiednie słowo nie przychodzi mi do głowy). Bo teraz to nie wiadomo jak jest. Jesienne lato, coś w tym rodzaju. I duszno potwornie, a jednocześnie słońca nie widać ani ani.
Dziwny niepokój i zacisk na gardle poczułam, znowu na myśl o jedzeniu zrobiło mi się niedobrze. Zaraz włączę sobie jakiś zabawny film, to minie. Nie, nie jakiś film tylko konkretnie „Co lidzie powiedzą” z Hiacyntą Bukiet w roli głównej. Ten serial jest czasem tak irytujący (to znaczy zachowania głównej bohaterki), że aż śmieszny. Ja go lubię, choć nie wiem czy „Fawlty Towers” Johna Cleese’a nie jest lepszy. Zresztą co tu ukrywać, oba lubię między innymi ze względu na brytyjski akcent, w którym jestem zakochana. Platonicznie niestety, bo wiem, że jestem za bardzo zamerykanizowana i wyspiarskiego akcentu nigdy nie posiądę. A jakby tak Esio go podłapał to jak wróci to niech mówi do mnie po angielsku angielsku, a ja się zasłucham... Eh, marzenia hihihi. Oj, Tęskniawa mnie straszna zaraz weźmie na samą myśl o Esiulku więc włączam czym prędzej film.
Dodaj komentarz