Archiwum 07 stycznia 2004


sty 07 2004 winter wonderland!!!!!!!!
Komentarze: 1

Witam Cię Eljot w ten zimowy dzień!!!!!!

Wczoraj miałam problemy z zaśnięciem. Nie jestem pewna, ale raczej nie wynikało to z tego, że siedziałam do późna przed komputerem. Po głowie tłukły mi się jakiś głupie myśli. W każdym razie ponieważ dziś miałam do napisania test z gramatyki postanowiłam wstać o 7:30 i przed wyjściem na zajęcia jeszcze co nieco powtórzyć. Obudziłam się na kilka minut przed zadzwonieniem budzika. Pomyślałam, że mogę go wyłączyć – przecież zaraz wstanę. I wyłączyłam. A potem usnęłam na następne pół godziny. Oczywiście niczego już nie powtórzyłam. Wyjrzałam przez okno, a tam śnieg pada. Zdziwiłam się bo nie zapowiadali śniegu (mam rację, że nie wierzę pogodynkom). Na dworze katastrofa. Na chodnikach nie zgarnięty śnieg, a pod nim warstwa lodu. Olbrzymie korki na ulicach, ochlapujące ludzi pojazdy, opóźnione autobusy i tramwaje w taki dzień, jak dziś to już standard. Zwykle jadę długo do szkoły, ale dziś pobiłam rekord. Nawet obawiałam się, że mogę nie zdążyć. Kiedy już wydostałam się na przystanek, z którego odjeżdża autobus zawożący mnie bezpośrednio pod szkołę uciekł mi sprzed nosa. A jeżdżą dwa na godzinę. Czyli na bank się spóźniłam... Tak myślałam. Ale na szczęście ten, który mi uciekł był opóźniony i zaraz przyjechał następny. Ufff... Kiedy dotarłam w końcu pod szkołę okazało się, że łącznie ze mną są trzy osoby. Do początku zajęć było nas sześcioro. Pani Cz. trochę się zdziwiła i rozdała nam testy. W międzyczasie doszła reszta, która miała mniej szczęścia z komunikacją miejską. Najciekawiej  jednak było kiedy wracałam do domu. Dziś nie chciało mi się czekać, na zapewne pospóźniane autobusy i wybrałam tramwaj. Do mnie jedzie 6, kiedy doszłam na przystanek akurat podjechała. Ogromnie się zdziwiłam jak zobaczyłam za nią kolejną 6. W sumie jechało ich cztery jedna po drugiej. Dziwne... Kierowcy MPK nawet nie ustawiali radia tylko mieli cały czas kontakt z dyżurnym ruchu. I co chwilę było słychać mniej więcej coś takiego: „panie dyżurny wyjeżdżam z pętli, wracam na Gaj...”; „panie dyżurny tu 15 z 9, dopiero wydostałem się z 1 Maja...”. I takie różne. Ja nie wiem jak to się dzieje, ale co roku jest to samo. Taka sytuacja powtarza się ilekroć spadnie śnieg. W mieście następuje całkowity paraliż. Przecież w ZDiKu  powinni wiedzieć, że zimą śnieg pada i co może dziać się wtedy na ulicach. Widocznie nie wiedzą. Na konwersacjach B. nas zrozumiał i nie kazał za bardzo się wysilać tylko obejrzeliśmy film. „Fawlty Tower’s”. Serial Johna Cleese’a (tego od Cyrku Monty Pytona”). Pewna historia wiąże się z jego powstaniem. Otóż kiedy kręcona była kolejna część Monty Pytona ekipa zatrzymała się w jakimś hotelu w małym, angielskim miasteczku. Podobno jego właściciel był arogancki i nieuprzejmy dla gości wobec czego ekipa się następnego dnia wyniosła w inne miejsce. Tylko Cleese i jego żona, którzy stwierdzili, że zachowanie właściciela może być ciekawą bazą dla serialu, zostali. Spędzili w tym hotelu ponad miesiąc obserwując wszystko dookoła. I tak powstało „Fawlty Tower’s”. Nawet śmieszne, tyle tylko, że denerwuje mnie (ale to moja osobista opinia), że bohater kreowany przez Cleese’a w pewnym momencie zaczyna krzyczeć. A jak już zacznie krzyczeć to krzyczy do końca odcinka. To się powtarza w każdym odcinku. Wybija mnie trochę z rytmu i irytuje. Ale ogólnie serial ciekawy i śmieszny.

Myślę sobie o moim blogu. Chciałabym zmienić jego szablon, bo te gwiazdki fruwające są trochę infantylne choć wesołe. A ilekroć wklejam nowy szablon to nie mogę zamieścić żadnej notki. Na razie więc pozostaną gwiazdki na niebieskim tle... Nie jest to zbyt dobry moment na rozmyślania na ten temat zważywszy na to, że jest już prawie 17, a ja jutro będę zmagać się z testem ułożonym przez panią M. Czyli po prostu listening & reading comprehension.  I wiem, że nic nie wiem. No, może coś tam wiem. I wypadałoby usiąść do książek. Tak... Jeszcze tylko obiadek (dziś nie będzie studenckiego jedzenia. „Fawlty Tower’s” mnie natchnęło i zjem omleta z pieczarkami – mniam mniam) , herbatka i nie ma mnie przy komputerze do jutrzejszego wieczora. Jeszcze tylko wyślę do Ciebie ten list i wrócę do swoich książek.... Książki. Uwielbiam je. Tak samo te pachnące tuszem, które dopiero wyszły z drukarni i te z pożółkłymi kartkami. (Moja mama woli te z pożółkłymi kartkami – jest to dla niej informacja, że książka jest ciekawa i dużo ludzi ją czyta). A ja lubię je wszystkie. Od jakiegoś czasu usiłuję znaleźć książkę Davida Sylvestra pt. „Rozmowy z Francisem Baconem. Brutalność faktu”. I nigdzie jej nie ma. Nawet w internetowych księgarniach. Chyba, że ja źle szukam... Nie wiem, czy wywarłaby na mnie takie wrażenie jak „Pasja życia” Irvinga Stone’a, bo jak na razie ta jest na szczycie moich ulubionych lektur (zaraz po „Samotności w Sieci). I jeszcze coś. Kiedy już napiszę to, co mam napisać (mam na myśli wszystkie sprawdziany) wybiorę się do księgarni w budynku Polonistyki. Tam może być wiele ciekawych rzeczy... Pewnie wsiąknę, jak to zwykle ja kiedy wchodzę do jakiejś księgarni... Może w końcu dostanę antologię Tetmajera... Chciałabym też przeczytać jakąś fajną książkę o aniołach. Nawet kiedyś czytałam recenzję jakiejś w gazecie, ale nie mam już tej gazety, a tytuł wyleciał mi z głowy. Ostatnio jednak natknęłam się na recenzję innej, książeczki napisanej przez księdza, którego nazwiska nie pamiętam, pt. „O aniołku, który chciał nawrócić piekło”. Podobno jest i dla dzieci i dla dorosłych. Na razie jednak Marcel Proust ma bezwarunkowe pierwszeństwo. 

Za oknem ciemno. Tylko światła w budynku naprzeciwko migoczą. Aha i lampki na choince, którą ktoś posadził i udekorował na dworze. Taki świąteczny akcent, który zwykle jest w pełnym rynsztunku mniej więcej do Wielkanocy. Siedzę przed komputerem i wcale nie mam ochoty od niego odchodzić. W końcu będę musiała jednak porzucić pisanie bo ambicja mi nie pozwoli iść jutro na test nieprzygotowanej. A poza tym stan moich oczu i kręgosłupa niebezpiecznie się pogorszył. Na razie jednak jeszcze siedzę i patrzę na obraz, który mam przed sobą. Wisi nad monitorem. „Słoneczniki’ van Gogha. Imponujące. Oczywiście to plakatowa reprodukcja jakich pełno chociażby w Empiku, ale mi się podoba. Kiedy jestem zmęczona leżę na łóżku  patrzę sobie na to „dzieło” oprawione w olbrzymią antyramę i odpoczywam. Naprawdę odpoczywam. Uwielbiam malarstwo van Gogha, ale oryginalnego dzieła w domu nie chciałabym mieć. A już na pewno żadnego w złotych ramach. Brrr..... Jeśli chodzi o oryginały to w grę wchodziłby jedynie plakat Rafała Ołbińskiego. Nie wiem jaki jest jego tytuł, jeśli w ogóle jest jakiś tytuł. Plakat przedstawia kobietę siedzącą na krześle trzymającą nogi na księżycu. Tło jest niebieskie, księżyc ma kształt rogala, kobieta ubrana jest w sukienkę. Coś jest koloru czerwonego – nie pamiętam tylko czy jest to krzesło, sukienka, czy buty kobiety.. Niesamowite wrażenie robi ten plakat... I to jest to, co chciałabym mieć na swojej ścianie Eljot. Właśnie to. Zresztą w ogóle sztuka Rafała Ołbińskiego jest niesamowita. Trochę mistyczna, tajemnicza, intrygująca...

Herbata została wypita do końca. Znak, że trzeba się zabierać do nauki. Jutro ciężki dzień. Najpierw szkoła (ale na szczęście tylko do 12, za to z testem), po południu praca. Napiszę do Ciebie jak poszło. Tymczasem uważaj na siebie i trzymaj się ciepło.

alexbluessy : :