Komentarze: 5
Wczoraj było tak błogo.
Wstaliśmy rano, On pojechał na uczelnię, ja do dziekanatu. Książki nie kupiłam bo nigdzie nie ma, dziekan nie podpisał jeszcze dokumentów i nie mogę zaświadczenia do banku zanieść. A Czas leci...
Potem obiad, sjesta i dzikość, zachłanność. Siebie. Wieczorem pyszne, czerwone Palacio De Anglona. Cudnie szumiało w głowie, „Apartament” nas wciągnął. Nawet się nie spodziewaliśmy, że to taki fajny, zakręcony film. Ukochany obiecał, że w tym tygodniu pójdziemy na „Plan lotu”.
Wcześniej znowu mi wypomniał, że dwa razy już powiedziałam, że za niego nie wyjdę, że nie będę jego żoną. Czekam na ten trzeci raz. Wolę sobie nie wyobrażać, ale czekam. I zastanawiam się, kiedy nadejdzie dzień, że zamieszkamy razem. Jakiś tydzień temu Ukochany powiedział, że nie będzie ukrywał, że zamierza się wprowadzić.
Jednocześnie zażartował, że wprowadzi się, kiedy mieszkanie będzie zapisane na mnie. Ono nigdy nie będzie moje. A stosunki z Rodzicami są bardzo napięte.
Od kilku dni gryzę się z myślami, co mam robić. Ukochany mówi, że nie potrafi się tak do końca i bardzo cieszyć, że mam szansę na ten staż. Bo osiem godzin dziennie, pięć razy w tygodniu, czyli czterdzieści godzin tygodniowo plus zawalone wykłady i angielski za 450 złotych. Zastanawia się czy to warte. Wie, że będę zaharowana, z drugiej strony wie, że potrzebuję pieniędzy choćby żeby odłożyć na przyszłoroczną podwyżkę czesnego.
Przecież od Taty usłyszałam, że to mój problem, moje zmartwienie i mam się sama o to zatroszczyć. Więc się zatroszczę. Potrzebuję kasy na podstawowe rzeczy – buty zimowe i książki. Od Mamy wczoraj usłyszałam, że przecież nie muszę dorabiać czy brać sobie stażu na głowę, bo sobie radzę. Powtórzyłam to Ukochanemu, zdenerwował się. Bo przecież właśnie jest odwrotnie. Na pomoc Rodziców przestałam już liczyć. Temat uważam za skończony.
Tylko przykro mi, że przy tych rozmowach jest Ukochany. Pomaga mi, owszem, stoi nade mną i gładzi po głowie, kiedy dzwonią. On się cieszy, że przy tych rozmowach jest. Tylko, że to go trochę negatywnie do Rodziców może nastawić.
A mi bardzo jego obecność pomaga. Tak w ogóle. Zawsze, na co dzień. To jest właśnie ON.
Szkoda, że wino już się skończyło. Chciałabym żeby mi jeszcze zaszumiało, żebym nie musiała myśleć, co zrobić. Wykłady w języku profilu – szkoda tracić, po angielsku ostatecznie mogę z Eśkiem rozmawiać, co by z wprawy nie wyjść. Trzymam się kurczowo artykułu z GW, że studenci nawet kosztem studiów podejmują pracę. Od Brata usłyszałam, że oni prawdopodobnie nie mają takich cieplarnianych warunków, jak ja. No tak, ja mam się cieszyć, że mogę tu w ogóle mieszkać (Tata). Może ja im zacznę za tą możliwość płacić...
Ja pierdolę, to jakaś paranoja!!!
Za radą Ukochanego postanowiłam, że jeśli będą mnie w tej kancelarii chcieli to się zdecyduję, ale będę też na boku szukać czegoś innego. Tylko, że tu odpowiada mi lokalizacja – jakieś 20 minut marszu od domu, dojazd na uczelnię też nie zły. Drugiej podobnej mogę nie znaleźć...
Ostatnie dwa dni wstawałam o 6:45, o 7:30 wychodziłam z domu, przed ósmą byłam w „firmie”. O 16:15 wychodziłam, wsiadałam w autobus, potem tramwaj i jechałam na uczelnię. Z rozpędu. Wracałam zmęczona, miałam ochotę tylko siedzieć z kotem na kolanach i gapić się w telewizor.
Kiedyś kupię sobie Main Coona i nazwę go Lermontow. Tymczasem słucham białostockiej AKADERY, jestem jeszcze w piżamie, Fiodor śpi na kanapie. Jest błogo, mam ochotę tak zostać.
Ale trzeba napisać biografię Achmatowej i historię jakiejś rodziny, nadrobić zaległości z wykładu z realioznawstwa, przygotować zagadnienia na teorię przekładu, doprowadzić się do porządku.
Wątpliwościami podzielę się jutro z Ukochanym, dzisiaj trzymam kciuki za jego egzamin.