Komentarze: 2
Kolejny poniedziałek, kolejny raz dzień zaczynam od manufakturki. Najpierw jednak bułeczka z miodem (koniecznie rzepakowy), zielona herbata, jogurt z płatkami i powtórka odcinka „Egzaminu z życia”. Potem wyjście do sklepu po Wyborczą i dzień rozpoczęty.
Jeszcze tylko Fiodor domaga się porcji kawałków kurczaka z warzywami w pysznym (podobno) sosie. Po kastracji strasznie łasy się zrobił na puszkowe jedzenie. :]
Jutro egzamin z opisowej morfologii, pojutrze angielski. Za tydzień realioznawstwo, za dwa historia literatury. Jakoś to będzie, choć na razie nie mam ochoty na nic. Nic mi się nie chce, najchętniej zwinęłabym się kłębek i przezimowała do wiosny.
Byliśmy wczoraj z Ukochanym na Dolnośląskich Targach Ślubnych. Nie żebyśmy coś planowali w najbliższym czasie, ale wzór obrączek podoba nam się ten sam, a i na stroje sobie popatrzyliśmy. I się rozrzewniłam od tych wszystkich szczęść...
...i nieszczęść. Już tak mam, jest kilka dni w roku, kiedy mam ochotę tylko chlipać. W dni ludzkich nieszczęść też. I przechlipałam prawie cały dzień.
Wieczorem rozmowa z Ukochanym. Poważna, ale przeplatana humorem. Głównie jego. W końcu postanowienie, ze jeśli nie wyjedziemy do Anglii, tudzież Irlandii to zamieszkamy razem w moim panieńskim pokoju. I będzie nam pistacjowo.
I on będzie jeździł i nadzorował te swoje budowy, ja będę realizować swoje marzenie (do spółki z B. i D.) i postaram się mieć w pracy do czynienia z językiem rosyjskim. Bo po co człowiek studiuje język jeśli potem ma mu się on nie przydać do niczego, prawda??? Zwłaszcza, jeśli wykłada na studia ciężką kasę.
No właśnie – kasa. Też zawsze brakuje. Osobiście jestem zdania, że jak jest pieniądz to nie ma szczęścia. i znowu powtórzę za bohaterką „Nigdy w życiu” – „kasę zawsze da się jakoś skombinować”. Racja.
I znowu ciężko było mi wyrazić moje szczęście...