Archiwum grudzień 2004, strona 5


gru 03 2004 Minęło.
Komentarze: 8

Rok temu, to była chyba środa, postanowiłam, że będę pisała Bloga. Natchniona „Martyną” nie podejrzewałam, że wytrzymam tak długo, że wyleję tu tyle radości, smutków, tęsknot, rozterek i wątpliwości. Wytrzymałam rok i chyba jeszcze trochę tu zostanę, tak mi się wydaje.

Nie chcę czytać pierwszych notek, po co??? Od tamtej pory tyle się zmieniło, że wydaje mi się to odległą galaktyką. Nie zapominam o sprawach sprzed roku, stały się częścią mojego życia, czasem niechciane wracają, ale się ich pozbywam żeby nie irytowały, nie burzyły spokoju. Nawet się udaje. Verba volant, scripta manent – jak mówi łacińska sentencja, czyli słowa ulatują, zapisane pozostają. I to jest prawda...

Wtedy płakałam dużo i często. Teraz tez płaczę, ale z innego trochę powodu – generalnie dlatego, że czas za szybo mija, noc jest za krótka, a dni za długie. Od ośmiu miesięcy jestem zakochana we wspaniałym chłopaku, czasem aż do bólu. I mogę z całą pewnością powiedzieć, że kocham – tak zwyczajnie po ludzku i nie za coś, ale pomimo wszystko.

... oczywiście, czasem się wkurzam, odstawiam fochy i nie daję podejść do siebie, czasem skrywam irytację, nic nie mówię, a potem płaczę w samotności – bo jest mi źle, bo na coś się nie zgadzam, czy po prostu coś innego wydaje mi się właściwe. Generalnie jest mi dobrze, tak po prostu. Choć wczoraj trochę się zamyśliłam bo oto doszłam do wniosku, co zresztą znalazło potwierdzenie w wagowym wskaźniku, że trochę mi się przytyło (pewnie te snickersy esiowe), zdecydowałam się na dietę (od jutra już na pewno) o czym powiedziałam Eśkowi. Ten się mnie pyta o przebieg i efekty tejże, a ja ze nie ma żadnej póki co, że dopiero zacznę. A on, że jestem kłamczucha i już mi nigdy nie zaufa. Dziwnie to odebrałam, jakoś tak... A potem miałam brzydki sen, niedobry, straszny, niepokojący. Dotyczył Esia i jego rodziny, był przykry ten mój sen, nawet mu o nim nie powiedziałam bo choć oboje w takie rzeczy nie wierzymy to jakoś tak lepiej się poczułam kiedy otworzyłam oczy i zobaczyłam, że on obok spokojnie śpi. Ufff... Tylko teraz z czystej ciekawości chciałabym wiedzieć co on oznacza, w Sieci znalazłam różne – trochę sprzeczne – tłumaczenia. Jedno mówiło o końcu jednego i początku następnego etapu (ale nie było zaznaczone czego), a inne o pomyślnych związkach itp. No, jakby nie było to chyba jednak naprawdę sny się tłumaczy na odwrót.

Dzisiaj mąż sam się wyprawił do pracy, zrobił sobie kawę i kanapkę, nawet mi się kawy dostało. I prawdę mówiąc nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby tak było codziennie – nawet kawy nie muszę dostawać, ale żeby było. Dziś na przykład, przy tej porannej kawie, się dowiedziałam, że Esio to chciałby mieć salon połączony z kuchnią, ale przegrodzony jakimś półmetrowym barkiem. I w tym salonie to on by miał skórzaną kanapę, takież same fotele i zestaw kina domowego, a w pobliżu stałby komputer. Mnie by się dostało krzesło, ewentualnie taboret, ze skórzanym obiciem, o które można by spróbować się pokusić. Dostałabym do urządzenia łazienkę i kuchnię. Łaskawca. Za to kilka dni temu zostało mi zakomunikowane, że w posagu mam wnieść mieszkanie (tylko w posagu do czego), a on wniesie forda fiestę (czyt. porsche). No ładnie.

... powtarzając za dr Z., babką od praktycznej, żadnego faceta nie stać na żonę gdyby ta wyceniała swoje usługi pod tytułem: sprzątanie, prasowanie, pranie,  gotowanie. A gdyby tak zostawić „takiego gnoja” na tydzień to by zarósł brudem razem z mieszkaniem – powtarzam dosłownie to, co powiedziała. Uwielbiam tą kobietę (mimo że żoną jeszcze nie jestem i chyba tak prędko nie zostanę). Być może zacznę zapisywać jej bardzo prawdziwe prawdy dotyczące facetów właśnie.

Jutro mam oddać program wycieczki, prawie skończony, ale coś mi się wydaje, że nie o to chodziło. I ja kończyłam turystykę – wstyd. Przedwczoraj rzeczywiście nie poszłam na wykład z językoznawstwa, ale podobno nic nie straciłam bo był dość nudny. Wróciłam wcześniej do domu i „jadąc” na dwóch puszkach coli i hiszpańskim pączku coś tam wymyśliłam. Zaraz będę przeprowadzać zabiegi kosmetyczne. Brrr... Ale muszę to zrobić bo potem to nie wiem kiedy, na językoznawstwo dziś pewnie też nie dotrę bo przyjedzie po mnie Esio. Ale, już na schodach, powiedział dziś rano, że wyśle smsa czy przyjedzie, co dziś robimy i czy gdzieś pójdziemy, i że ja też mogę coś wymyślić. Łaskawca po raz drugi. Ale bardzo bym chciała żeby przyjechał, żebym mogła tylko się przytulić i pomilczeć bo jakoś czuję, że dzisiaj tego potrzebuję. Bo jutro się nie zobaczymy bo się Mój Mężczyzna z kimś umówił, ciekawe z kim.., Musze przeprowadzić dochodzenie. Choć zaufanie to przecież podstawa. Ale jak pomyślę, ze... i jeszcze przypomnę sobie swój dzisiejszy sen to tracę spokój i gardło mi się zaciska. Eh...

... a może jutro po kursie uda mi się zaprosić E. na plotki??? Tylko, że mam jeszcze szkolenie w hotelu, przez co skończę później. I jeszcze ta straszna łacina. Wczoraj przerażona musiałam sprawdzić kiedy sesja się zaczyna i odetchnęłam z jako takim spokojem, że na początku lutego. A z E. to chętnie bym pogadała, no i mogłybyśmy obmyślić strategię działania w kwestii breloczkowego aniołka dla Esia. Słowo daję, jestem uzależnioną kobietą – trzeba coś z tym zrobić. Nie mogę tak się martwić, bać, być zazdrosną. Ale jak tu nie być tym wszystkim przy takim Chłopaku, jak Eśko??? Się nie da, trzeba być przynajmniej skrycie.

Może na to coś, co jest w rodzaju chandry i mnie chyba zaczyna dopadać dobre będą zakupy??? Tylko będę musiała wyjść wcześniej z domu, żeby na czas dojechać do Pana Doktora i jeszcze na wykłady zdążyć. Albo doba jest za krótka, albo ja słabo organizuję swój czas. Zapewne to drugie jest bardziej prawdziwe, tylko co ja poradzę, że jakieś rozmemłanie mnie dopadło...

alexbluessy : :
gru 01 2004 Wróżby, wybuch i łacina.
Komentarze: 9

Sprawy wyglądają mniej więcej tak.

Nieprzerwanie jestem szczęśliwa, bardzo. I to mi chyba przesłania wszystko inne, to szczęście moje wiosenne, letnie, zimowe i jesienne, że się Gałczyńskim trochę posłużę. Sprawcą całego zamieszania jest Eśko oczywiście, ale to chyba oczywiste i nie muszę tego powtarzać. Jak ja się cieszę, że go mam...

Wczorajszy dzień, ostatni listopada, Andrzejki. Łacinę oczywiście zawaliłam, ja nie wiem co ze mną jest. Dlaczego odnoszę wrażenie, że tylko łaciny się uczę, a nie języka kierunkowego. Zdaję sobie sprawę, że na wszystkich filologiach łacina jest obowiązkowa na pierwszym roku, ale dlaczego musi taki stres wywoływać. Esio mnie pociesza, że kiedy jego siostra studiowała historię to też była załamana, nic nie rozumiała i cały czas zaliczała. Ciekawe, czy kiedy przeniosła się na wymarzną pedagogikę też miała łacinę, muszę się jej zapytać. W każdym razie pochlipałam wczoraj trochę Esiowi, a on mi mówi, żebym się nie przejmowała bo to już jest takie gówno, ta łacina, że człowiek się denerwuje, stres go zjada, nerwy sobie psuje, a w końcu i tak zalicza. I oby Moje Kochanie miał rację.

Przyjechał po mnie na uczelnię, ale musieliśmy jeszcze do niego wrócić na chwilę bo wyjechał bez dokumentów i ubezpieczenia (ciekawe gdzie on ma głowę...). Zaparkował, zostawił mnie w aucie (chlipałam w tym czasie nad nieszczęsną łaciną), a sam poszedł do domu po dokumenty. Wydawało mi się, że nie wraca dłużej niż powinno go nie być – miałam trochę racji. Okazało się, że mama Esia „zburała”, jak się wyraził, że trzyma mnie w samochodzie, że miałam wejść i spokojnie zjeść kolację. A tak to tylko mu dała dla mnie pysznego łososia. Mniam.  Wcześniej tak się zestresowałam tą łaciną, że jak tylko wyszłyśmy z koleżanką z Instytutu od razu poszłyśmy szukać jakiegoś sklepu z marcepanami. Znalazłyśmy. Kupiłam jednego też dla Esia, a potem jechaliśmy autem i go tym słodyczem karmiłam, on zachwycony nie mógł się nachwalić. Jak dla mnie to ten marcepan był trochę oszukany.

Dobrze mi się z nim jechało przez ciemne miasto, muzyka w radio, światła latarni, sznurki samochodów przed nami i obok nas. Z punktu pasażera to tak fajnie wygląda...

A potem przyszliśmy do domu, Esio gwizdnął na widok spódniczki, której przez naszych osiem wspólnych miesięcy nie miał okazji widzieć – wydał opinię pod tytułem „ale laska” i poszedł na balkon. A ja jadłam łososia, Esio coś tam sprawdzał na komputerze, powiedział, że „przez jakiś czas nie będziemy się całować bo on nie lubi ryb i nawet ich zapach wywołuje u niego odruchy wsteczne”. Nie rozumiem jak można nie jeść łososia, albo śledzi mojej Mamy – przecież pyszne są. Mój Mężczyzna popijał piwo, ja otworzyłam sobie białe wino pół wytrawne, którego już z Tatą wypić nie zdążyliśmy, radio Zet śpiewało. Błogo było.

... w końcu były Andrzejki, mądra Olcia rzuciła hasło, że będzie sobie z wosku wróżyć. Esio podchwycił i tak wylądowaliśmy w kuchni nad topiącą się w blaszanej miseczce świeczką o zapachu drzewa sandałowego. Pachniało nią w całym domu. Laliśmy, wedle tradycji, wosk przez klucz, a potem rzucaliśmy cień na ścianę. Nie wiem czemu Esio się upierał, że mi same kule wychodzą. Mądrala jedna, zrobiliśmy listę, według której mi wyszedł ptaszek, czaszka i ryba/samolot – brak sprecyzowanego kształtu toteż postanowiliśmy, że będzie „łamane przez”. Esio natomiast chodził dumny ze swoich kształtów woskowych: czajnika, wózka/kołyski i jeża. Kiedy mu powiedziałam, że wylał sobie woskiem kołyskę powiedział, że nawet mam nic nie mówić na ten temat, ale w końcu musiał mi rację przyznać. Bo to naprawdę wyglądało jak kołyska z podniesionym daszkiem, nad którą się pochyla prawdopodobnie kobieta. 

.. Esio to w ogóle ma ciekawe pomysły. Kiedy topiliśmy wosk na pierwszą wróżbę, a może to było kiedy mi wyszła pierwsza „kula”, Esio zapytał czy nie mam foremek do ciast bo on by sobie takie foremkowe kształty powylewał. Ja mu mówię, że wtedy to żadne wróżenie, kiedy sobie wyleje choinkę dajmy na to, ale zaproponowałam, ze jak będę piec pierniki to specjalnie dla niego zrobię więcej ciasta, dam mu foremki i będzie sobie siedział i wykrawał choinki, mikołajki, serduszka i różne takie. Ucieszył się. I jak tu Esia nie kochać, no sami powiedzcie.

Na koniec wieczoru Eśko zaoferował się, że zrobi mi ładną świeczkę. Zgodziłam się bez wahania. Znowu topiliśmy nasze woskowe kształty żeby tym gorącym woskiem wylać potem mały flakonik po wypalonej już dawno cytrynowej świeczce, w tym Esio zamierzał postawić inną świeczkę – żeby tak ozdobnie było. Tylko coś nie wyszło... Staliśmy sobie w kuchni, wosk w miseczce skwierczał i się podgrzewał, a my się przekomarzaliśmy. I z tego przekomarzania wyrwało nas mocne „bum”. To wosk zaczął strzelać i obryzgiwać wszystko dookoła. Ja się uchowałam czysta, Esio i to, co w pobliżu kuchenki nie bardzo. Wosk był wszędzie i następne pół godziny zeszło nam na czyszczeniu palników, zlewu, garnków i talerzy. Potem było wyprasowywanie wosku z koszulki Eśka, a w końcu przy kołyszących balladach Briana Adamsa poszliśmy spać.

To były zdecydowanie wybuchowe Andrzejki, a jednocześnie jedne z najcieplejszych w moim życiu. Wstałam rano ogrzana Esiem, nie za bardzo miałam ochotę na wyjście z cieplutkiego łóżeczka, ale chciałam dotrzymać mu towarzystwa w piciu porannej kawy i zrobić jakąś kanapkę do pracy. No, a zaraz czeka mnie powtórka przed dzisiejszym sprawdzianem u dr Z. Jeszcze muszę w końcu kartę bankomatową z nowego banku odebrać, jechać do biblioteki po przewodniki i odwiedzić Pana Doktora. Potem na zajęcia, postanowiłam nie iść na wykład bo nie zdążę z trasą wycieczki. A tak wrócę wcześniej do domu i mam szanse dziś się z tym uwinąć. Oby się udało. Jutro kolejny sprawdzian u dr Z., wizyta Esia – najmilszy punkt dnia i prawie koniec tygodnia. Tak sobie pomyślałam, że słabo organizuję swój czas. Coś z tym trzeba chyba zrobić, popracować nad tym...

Wczoraj sam Esio poddał mi pomysł na bardziej osobisty prezent dla siebie.  Zapytał czy nie mam żadnego niepotrzebnego breloczka żeby mu dać. Nie miałam, ale pomyślałam, .że mu z masy solnej tego aniołka to w postaci breloczka mogę zrobić. Dobry pomysł, nie??? E. pomoże, będzie fajnie.

 

O raju, jak mi się nic nie chce!!!

 

alexbluessy : :