Archiwum grudzień 2004, strona 3


gru 11 2004 Keep smiling.
Komentarze: 1

Chciałabym żeby było jak w reklamie kawy, gdzie najpierw obudził ją pocałunkiem, potem podarował kwiaty a potem kawę jej zaparzył. Tymczasem jestem budzona przez jego budzik, ten w telefonie i od środy ten w zegarku. A dziś??? Dziś było podobnie, no może z tą różnicą, że on sam obudził się przed budzikiem i wyszedł z pokoju. Przekonana, że zaraz alarmy się rozdzwonią wstałam z zamiarem udania się do kuchni, ale Eśko ubiegł mnie swoim powrotem do łóżka. Stałam i patrzyłam, zapytałam czy nie wstaje. On, że ma jeszcze 20 minut, wzięłam z niego przykład i też wróciłam pod ciepłą kołderkę i w ciepłe esiowe ramiona. On spojrzał, uśmiechnął się i zapytał: „a co ty misia, w amoku sennym już wstawać chciałaś?”. (bo stałam taka sierota z roztrzepanym włosem, w piżamie i na boso, niewidzącym wzrokiem patrząc przed siebie) Na to ja, że chyba tak... Jeszcze chwilę poleżeliśmy, a potem on poszedł do łazienki, a ja do kuchni. Wypił, zjadł i poszedł. Przed wyjściem dał mi buziaka w czółko – i wierzcie, może dla niego nie, ale dla mnie to dużo znaczyło. Ten gest oznaczał dla mnie coś w rodzaju... był taki inny... ale to może dla mnie, dla niego mógł to być zwykły buziak w czoło na pożegnanie.

A potem się zaczął. Kolejny piątek skończył się równie szybko jak się zaczął. Jakiś palant w punkcie, gdzie można coś wydrukować albo zrobić ksero próbował mi udowodnić, że nie wiem jak się kopiuje plik na dyskietkę. Miałam ochotę mu wygarnąć, ale spieszyłam się i dałam spokój. Prawda wyglądała tak, że przed wyjściem z pośpiechu zamiast właściwego pliku ściągnęłam na dyskietkę jego skrót. Ale to nie oznacza, że nie wiem jak się to robi!!! Musiałam wrócić do domu, w oka mgnieniu skopiować to, czego nie zrobiłam i wrócić do tegoż samego pana żeby dwie strony wydrukować. Postałam sobie w kolejce, powściekałam w duchu, potem pobiegłam do biura żeby program wycieczki po Mazowszu wreszcie oddać (w międzyczasie zauważyłam trochę niedociągnięć (powinnam trochę więcej przysiąść..). Jeszcze wizyta u babci i w końcu jazda na lotnisko. Dobrze, że babcia dała mi coś ciepłego do jedzenia i kawę bo na tym lotnisku to jedna wielka paranoja wyszła. Bo okazało się, że nasze biuro nie do końca dogadało się z dziewczyną, która miała nas oprowadzać i nikt nie był przygotowany, że przyjdzie grupa przyszłych pilotów wycieczek itp., itd. Było nas wszystkich siedem osób, zadzwoniliśmy do biura, kierowniczka zaczęła coś w rodzaju pertraktacji z obsługą lotniska. W efekcie pieczę nad nami objął szef marketingu, zaprowadził nas do terminalu krajowych odlotów, policjant pokazał na jakiej zasadzie prześwietlani są ludzie i ich bagaże podręczne. Wszystko to trwało nie wiele ponad 40 minut, czyli że dojazd zajął mi sporo więcej. Dobrze, że w drugą stronę mogłam zabrać się z koleżanką samochodem. Jutro pogadamy sobie z panią z biura. Najlepsze jest to, że sama nam takie lotniskowe szkolenie zaproponowała, dzisiaj się z nią widziałam, ale ani słowem nie wspomniała czy przypomniała o spotkaniu na Strachowicach. Trochę mnie to zdziwiło, ale nie zawracałam sobie głowy.

Koleżanka mnie podwiozła w moje rejony więc jeszcze wstąpiłam do moich wakacyjnych współlokatorek żeby dowiedzieć się co z przelewem za telefony – przecież nie będę sponsorować rozmów z jej facetem w Niemczech, nie??? Nikogo nie zastałam. Wysłałam smsa, ale też bez odzewu.

Dobrze, że ciemno było kiedy szłam od tramwaju do domu bo łzy mi kapały dość obficie. Nie daję sobie rady, tak czuję. Robię dobrą minę do złej gry, udaję przed ludźmi, że jest wszystko okej. Taka amerykańska, cholerna, zasada KEEP SMILING!!! Nie ważne, że ci źle, że nie widzisz sensu, że ci smutno – masz się uśmiechać. Czyli chyba mam w sobie trochę voilterairowskiego optymizmu. Przecież to on kilka wieków temu powiedział, że „optymizm to obłęd dowodzenia, że wszystko jest dobrze, kiedy nam się dzieje źle”. Ledwo starcza mi na życie. Gdybym nie kupowała książek potrzebnych na studia, nie kupowała leków zalecanych przez Pana Doktora (co grozi stanami zwyrodnieniowymi i przedrakowymi), oszczędzała maksymalnie to może nawet miesiąc kończyłabym na delikatnym plusie. Ale nawet najmniejsze zachwianie, najmniejszy nieprzewidziany wydatek burzy mój finansowy plan na cały miesiąc. Nie mówię nic rodzicom – uśmiecham się przez zęby i łzy, ale mówię, że mam za co przyjechać (jakoś wygrzebię te 40 złotych na pociąg). Na ich pytanie „masz za co jeść” odpowiadam, że mam bo co mam im powiedzieć??? Płacą mi za studia, za kurs  - wystarczy. Tym bardziej, że ma jeszcze brata, któremu też się coś należy. Nie mogę wyegzekwować od K. kasy za te cholerne telefony, a nie mam też chęci zakładania za nie z pieniędzy, które dostałam z okazji świąt czy Mikołąjek. To nie tak ma być. A tracę już nadzieję, że uda mi się je odzyskać – czyli będę musiała dobić do sumy, którą mieć powinnam z własnej kieszeni. FUCK!!!

Co za tym idzie nie pójdę jutro z Esiem na Giełdę Minerałów do Hali Ludowej bo na cholerę, skoro nawet na bilet będzie mi szkoda nie mówiąc już o kupowaniu czegokolwiek. Tym samym mogę sobie odpuścić Spotkania Zdrowia i Niezwykłości. Grrr... Wierzcie mi, że odliczam już dni do 22 grudnia wieczorem. Bo nim się na dobre zacznie 23 grudnia wsiądę w pociąg i pojadę do Rodziców i Brata. Tam zapomnę, odpocznę, choć trochę. Potem wyjadę z Eśkiem w góry – na ten wyjazd czekam najbardziej, jego potrzebuję najbardziej. I myślę, że on też. W jakiś sposób może być nam pomocny, choć i tak jest cudownie.

A byłoby jeszcze bardziej gdybym wracała do domu, w którymś ktoś na mnie czeka. Żebym mogła zrzucić z siebie cały brud i zmęczenie. Wziąć prysznic, a potem przy herbacie (po rosyjsku to by było беседовать за чаем) porozmawiać, zrzucić z siebie wszystkie rozterki, ból dnia, albo po prostu pomilczeć. Tymczasem witają mnie milczące puste ściany. Czasem myślę, że wolałabym mieszkać sama bo ze współlokatorami i tak nie ma za bardzo kontaktu. Kupiłabym sobie psa, biegałabym nago (względnie w ręczniku czy piżamie) po mieszkaniu, słuchała muzyki na full i byłabym sobą. Dawałabym upust nagromadzonym w ciągu dnia emocjom. Nadal byłabym sama, ale to byłaby inna samotność. Tymczasem nawet we własnym domu czuję się trochę pod ciągłą obserwacją. Mam wrażenie, że jak tylko przychodzi Esio (a zadomowił się już trochę) chłopaki witają go wymownym spojrzeniem, jakby czuli... myśleli... Że nie wspomnę już o spojrzeniach, jakie czuję na sobie następnego dnia na sobie. A może to tylko moje paranoje??? Wolałabym żeby tak było. Choć nie powiem, że ich obecność, szczególnie Ł. bo przez ścianę mam jego pokój, nie działa na mnie rozpraszająco. Bo M. i Cz. mają pokój w innym miejscu, ich obecność (nawet w podświadomości) nie jest taka uciążliwa. Eh...

... u babci znalazłam książkę Krystyny Siesickiej „Pamiętaj, że tam są schody!”. Wiecie co spowodowało, że chciałam koniecznie ją przeczytać??? Słowa, które autorka zamieściła na tylnej okładce: „...Pewnego dnia padał deszcz, chmury nad miastem wisiały ciemne, ciężkie i ponure. W mieszkaniu było zimno. Kocica przepadła gdzieś i dopiero po jakimś czasie wyszła spod tapczana, ziewająca i w złym humorze. Ja również byłam ziewająca i w złym humorze. Pomyślałam wtedy, że koniecznie powinnam zrobić coś wyłącznie dla siebie, coś co poprawi mi nastrój, ale że nie może to być ani sweter wydziergany szydełkiem, ani krupnik na żeberkach, ani nawet kompot z jabłek, na który miałam ochotę. Postanowiłam napisać sobie książkę, i to jest właśnie ta książka...”. Mam ją teraz przed sobą, najpierw gorący i pachnący prysznic, potem ciepły koc i pożywka dla zbolałej duszy. Straszną mam ochotę zaśpiewać fragment „Jolki” starej, dobrej Budki Suflera - „przyjdź tu zaraz, coś ze mną zrób, nie zostawiaj mnie samej...”. Ale nie dziś. Dziś mam wieczór dla siebie. Z gorącym i pachnącym mandarynkowym żelem prysznicem, kakaowym balsamem do ciała, peelingiem i innymi pierdołami do twarzy, gorącą i bardzo czekoladową czekoladą w kubku (jedną już wypiłam zagryzając kamyczkami orzechowymi – kolejne centymetry w udach/biodrach... wrrr...) i książką właśnie... Wypracowanie dla dr Z. może chwilę poczekać...

... a na bocznej ściance mojej nocnej szafki wisi, niezmiennie od września czy nawet sierpnia, cytat z Anny Achmatowej – „Zasnąć stroskaną, wstać zakochaną, zobaczyć czerwień maków”. Esio wczoraj zapytał czy jeszcze mi się to nie znudziło, odparłam że nie, ale przecież on nie musi tego czytać. To on na to, że ciężko jest nie czytać mając otwarte oczy (pominęłam fakt, że jakoś dziwnie nie jest to na linii oko-telewizor, tylko raczej z boku i nie naturalnie trzeba spoglądać w dół by natknąć się na ten cytat, ale nie będę się sprzeczać). Ale mogę zmienić, na przykład na taki: „Mówią: zwariowałeś przez tego, kogo kochasz. Powiedziałem: życie ma smak jedynie dla szaleńców”. Ciekawe co by sobie pomyślał???

Książka skończona, czekolada wypita. Skóra pachnie kakaowym balsamem, twarz jest przyjemnie miękko-delikatna po zastosowaniu peelingu i odżywiającej maseczki (wszystko made & promoted by AVON oczywiście). W książce Siesickiej znalazłam dość sympatyczne (tylko pytanie czy prawdziwe tak absolutnie do końca) stwierdzenie, że „ŻYCIE JEST NIESPRAWIEDLIWE, I BARDZO DOBRZE”. Poza tym dowiedziałam się też, że „uczucia nie mierzy się ilością mokrych chustek”. Coś w tym jest..., nie??? I te schody na okładce... i to światło bijące zza okna... Gdybym nie wiedziała, że to namalował William Wharton, pomyślałabym, że to „robota” van Gogha albo Renoire’a.

Chyba jeszcze pokuszę się o napisanie wypracowania dla dr. Z... Może w tym czasie Ł. uzdrowi swój komputer i podłączy mnie do świata. Bycie zależną od kogoś to straszna rzecz, nawet jeśli chodzi o kawałek kabla i dwa migające na niebiesko komputerki w prawym, dolnym rogu monitora. Grrr...

Dobranoc!!!

Aha, jeszcze dwie rzeczy w gwoli wyjaśnienia. Pierwsza to raczej prośba o NIE nazywanie mnie Alex. To, że w nazwie bloga właśnie taka nazwa figuruje o niczym nie świadczy i do niczego nie uprawnia. Takiej ksywki ma prawo używać tylko jedna osoba – Mój Kochany Brat., nawet Esio nie został obdarzony takim przywilejem. I druga sprawa. To, że na esiowe autko mówię porsche, wcale nie oznacza, ze jest ono porchem w rzeczywistości. Zrezstą nie ważna marka, ważne że samochód własny, że jeździ i niebezpieczeństwa na drodze nie stwarza. I tyle.

(Jeśli czytacie tą notkę w sobotę to znaczy, że Ł. swojej maszyny nie uzdrowił we właściwym czasie) I pewnie zaraz przeczytanie następna – już dzisiejszą.

 

 

alexbluessy : :
gru 09 2004 Błogo. (No, prawie).
Komentarze: 8

Podirytowana wychodziłam na zajęcia, wzięłam ze sobą „Zwierciadło” z zamiarem poczytania w tramwaju – żeby choć przez chwilę nie zawracać sobie głowy tym, co się dzieje. Zaczytana w wywiadzie z Marią Janion byłam już przy D. H. Podwale, kiedy poprzez gwar ulicy i pasażerów usłyszałam charakterystyczne powiadomienie o nowej krótkiej wiadomości tekstowej. (dla jasności, opis który zostawiłam na gg brzmiał: „czekam, ciągle czekam ale nic się nie wydarza”) Gucior pisał mniej więcej tak: „a na co moje kochanie tak czeka w opisie? Mam nadzieję, że na mnie wieczorkiem. Będę o 19:40 pod uczelnią. Do zobaczenia, buziaki”. Chyba nie muszę mówić, że gęba sama mi się uśmiechnęła i śmiała się jeszcze przez jakiś czas. Profesor z Uniwersytetu Adama Mickiewicza przestała mieć znaczenie, ale swoją drogą to całkiem serio myślę o wystosowaniu listu do tejże pani profesor – guru mojej licealnej polonistki.

Jeszcze na chwilę a temacie listów zostając. DIALOG odpisał, że niestety mogą mi jedynie zaproponować zmianę numeru bo pomyłki nie zachodzą z ich winy. No, ale sami powiedzcie, czy można wykręcając numer pomylić siódemkę z jedynką??? Jakoś trudno raczej...

Na zajęciach czekała mnie miła niespodzianka – kartkówka zaliczona na 5. kujon normalnie ze mnie, żeby tak łacina jeszcze szła tak dobrze. Na fonetyce słuchaliśmy przepięknych po prostu pieśni rosyjskich bardów. I nie mówię tu tylko o Bułacie Okudżawie. Coś pięknego... Muszę od doktora K. pożyczyć płyty, sam zresztą powiedział, że chętnie je udostępni. To ja na pana doktora przyczaję się w tramwaju – czasem jeździmy jednym o tej samej godzinie. I tyle z życia Uniwersytetu. Może jeszcze dodam, że pani anglistka usypiająca jest sama w sobie, toteż z moją koleżanką zaczęłyśmy zastanawiać się czy w języku rosyjskim istnieje coś takiego jak „question tags”, a jeśli istnieje to jak się go tworzy. Może, na przykład, tak: я пью, пью я. (ja piję, piję ja). Niezły ubaw miałyśmy, muszę przyznać.  I jakoś nam zajęcia minęły. Potem była „śpiewana – słuchana” fonetyka i koniec zajęć. Pod drzwiami już czekał Esio.

Jeszcze tylko wstąpiliśmy na Shella i byliśmy w domku. Wspólnymi siłami upichciliśmy spaghetti a’la carbonarra. Teraz ja sobie stukam na klawiaturce, a Moje Kochanie ogląda program publicystyczny. Aż boję się, że za głośno piszę, nie chcę mu przeszkadzać żeby się nie denerwował. Faceci mają hopla na tym punkcie chyba. Wiem, jak mój Tata reaguje. Niech sobie leży, popija piwko słucha dyskusji, a jak skończę to się nim zajmę. Esiem znaczy się. Dobrze mi. Gdyby nie ten stres, że zbyt głośno się zachowuję byłoby BŁOGO.

Bo błogo to być nie może do końca zważywszy na rozmowę jaka miała miejsce jakieś półtorej godziny temu w mojej kuchni podczas konsumowania makaronu przygotowanego na wyżej podany sposób. Bo oto powiedziałam, że ja za dużo jajek nie mogę jeść bo mam uczulenie na żółtko jaja kurzego. Na co Eśko pyta czy serio. Odpowiadam, że tak i mówię (w żartach rzecz jasna), że przecież od ośmiu (już prawie dziewięciu) miesięcy staram się mu udowodnić, że jestem elementem wybrakowanym. Na co on, że chyba musi w takim razie poszukać sobie innej dziewczyny. Czyżby początek końca??? Ja mam NADZIEJĘ, że nie. Cholera jasna, wiecie jak się poczułam??? Gula mi w gardle stanęła, płakać mi się zachciało ale się powstrzymałam. Co on miał na myśli??? Mam się czuć zagrożona czy jak??? Buuu...!!!

Oki, kończę. Prysznic wzywa a poza tym zaraz się „Debata” kończy...

Kolorowych snów!!!

alexbluessy : :
gru 09 2004 Bez zmian w zasadzie.
Komentarze: 5

Od wczoraj zmieniło się tylko tyle, że o 23:28 obudziła mnie moja śliczna bordowa komóreczka bardzo dobitnie dająca do zrozumienia, że otrzymałam krótką wiadomość tekstową. Znaków nie liczyłam bo nie miałam na to siły, a i treść samej wiadomości dotarła do mnie po chwili dopiero.

Życzył spokojnej nocy, kolorowych snów i przesyłał buziaki.

Wstałam niewyspana, głodna i bez chęci na cokolwiek. Z uczuciem ciężkości w głowie, poczuciem ogarniającej beznadziei i obojętności zeszłam do sklepu po chleb, wypiłam kawę, zjadłam dwie grzanki i jabłko, zabrałam się za zadania z fonetyki. Męczyłam je ponad godzinę.  Ale zrobiłam, jeszcze wypracowanie na poniedziałek, powtórka łaciny i będzie spokój.

Mój stan (pod)irytacji trzymający od wczoraj uparcie pogłębiła pani dzwoniąca jak zwykle do firmy InSERT, a na moje „to pomyłka”, powiedziała „o Boże, a czy to numer 787****?”. „Nie, to numer 787*^**.”, „O Boże, przepraszam, strasznie panią przepraszam”. Myślałam, ze się wścieknę. Nawet pranie nie pomogło, toteż je przerwałam i wysmarowałam e-maila do DIALOG-u z zapytaniem co w mojej sprawie można zrobić bo telefony do wiadomej firmy przed godziną (uwierzcie, bywa i tak) 8 rano nie są rzeczą przyjemną. Ciekawe co odpiszą, zaznaczyłam oczywiście, że żadna zmiana numeru nie wchodzi w grę. Grrr...

Teraz mam czas na zjedzenie chińskiej zupki wyprodukowanej w nadwiślańskim kraju, wypicie kawy i wyjście na zajęcia. Resztkami nadziei mam nadzieję, ze coś się wydarzy, coś innego – na co czekam uparcie i w tej chwili już nie skrycie. Już nawet do fryzjera nie zdążę pójść... Wrrr.

A moi kochani współlokatorzy swoje trzy grosze też dorzucili do mojej (pod)irytacji. W mieszkaniu mamy nadmiar wszelakich torebek i torebeczek foliowych toteż zamiast kupować worki na śmiecie używamy tychże, ale któryś z nich (nawet chyba wiem który) nie zwraca na to uwagi i wsypuje wszystko do kosza. Wrrr... I tak znalazłam tam dziś zgniłe liście i takież same jajko. Blech!!! Pominę już milczeniem fakt, że któryś następny używa mojego ulubionego kubka z którego wyjątkowo lubię pić kawę. Esiowy kubek też jest w nagminnym użyciu. chyba jakąś blokadę na nie zalożę...  Żeby chociaż rano staly umyte, nie bo po co, prawda??? Wrrr.

Ciągle czekam, że może coś się wydarzy, a nic się nie wydarza. Wrrr... Jutro piątek, nie idę na wykłady bo mam szkolenie na lotnisku. Na dzisiejszy angielski idę nieprzygotowana o nawet nie zajrzałam do niego od ubiegłego tygodnia. Nos mnie zaczął swędzieć (o dziwo po właściwej stronie), ale nawet nie śmiem marzyć, że może coś, może KTOŚ... Eh.

Poza tym połowa grudnia, śniegu jak na lekarstwo, zapachu świąt nie czuć ani trochę, jakoś tak bardziej paździerkowo-listopadowo jest niż zimowo. Grrr.

I jeszcze to Mazowsze cholerne musze na plac Grunwaldzki dostarczyć do jutra. Mam dość. Dobrze, że przynajmniej na uczelni nie jest nudno, stale coś nowego interesującego odkrywam i upewniam się, że to był dobry wybór tak chyba miało być – Ola rusycystka, hehe. Nawet wczorajszy wykład z językoznawstwa był porywający... homonimy, synonimy, antonimy, polisemia i takie sprawy.

PRZYTUL MNIE ŻYCIE, PLIZ PRZYTUL MNIE W UKRYCIU. Albo nawet w odkryciu, ale przytul.

 

alexbluessy : :
gru 08 2004 Stan (pod)irytacji.
Komentarze: 1

Wróciłam z zajęć i czuję się lekko podirytowana. Może to zmęczenie, może głód, może nie wiem co jeszcze. W każdym razie stałam na przystanku Arkady skąd autobus A miał mnie zawieźć pod sam dom, patrzyłam na sunące we własnych kierunkach samochody, bożonarodzeniowe neony i sklepowe wystawy zaopatrzone w choinki i właśnie ”to coś” mnie dopadło.

Bo oto żadnej wiadomości od Guciora nie dostałam. Ani pół zdania, co ja gadam – nawet pół wyrazu nie wysłał. Wrrr... Ja zrozumiem wszystko, wyjście z kolegami na piwo, oglądanie meczu czy inne podobne rozrywki natury męskiej. Nie zrozumiem natomiast jednego – jak można do Ukochanej, którą się kocha, za którą się tęskni itp. nic nie wysłać (już nie mówię nawet o telefonie, wystarczyłby sms choćby króciutki) tym bardziej, że się wie, ze ów dama serca będzie wracała sama późną wieczorno-zimową porą z uczelni. A mając na względzie wypadki minionego weekendu tym bardziej tego nie rozumiem. Dlatego czuję się poirytowana, dlatego sama nic nie napiszę – wiem, ze jestem wredna i w ogóle, ale jest mi przykro po prostu.

... już nie wymagam żeby czekał na mnie w domu z ciepłą herbatą, żeby czytał bajki przed snem i nazywał gwiazdy moim imieniem – wystarczy jedna wiadomość zawierająca 160 znaków. A może jestem za bardzo wymagająca???

W każdym razie stałam na tym przystanku pod Arkadami, autobus miał przyjechać za jakieś 10 minut wobec czego miałam trochę czasu na myślenie. Może ono nie zawsze mi na dobre wychodzi, ale... Bardzo dotkliwie i boleśnie zdałam sobie sprawę, że jakiś zastój ogarnął mój i Esia związek. Uwielbiam go, uwielbiam na niego patrzeć, jego ciepło, zapach, swój nos w zagłębieniu jego szyi, kocham go a jednak czegoś brakuje. Nie mówię tu o wielkich uniesieniach bo ani nie jestem ich zwolenniczką ani nie wymagam nic podobnego. Ale chyba oczekuję czegoś więcej niż oglądania filmów na komputerze, czy wyjścia 2 razy w tygodniu do knajpy. Mam ochotę na kino, teatr, spacer, łyżwy. On chyba nie ma takich potrzeb, ale mógłby wziąć mnie pod uwagę, nie??? A mam wrażenie, że ja aranżuję wyjścia, on sam nie wykazuje woli czy inicjatywy. Wrrr...

Oczywiście daje mi ciepło, ociera łzy, przytula, daje poczucie bezpieczeństwa i poczucie, ze jestem ważna dla niego, dystansuje i uczy się śmiać... Kiedyś w jakiejś bzdurnej babskiej gazecie natknęłam się na list napisany przez jakąś dziewczynę do rubryki typu „Kunegunda radzi” czy „Poczta Hermenegildy”. Dziewczyna skarżyła się, że nie może znaleźć faceta, że nie wie jak zatrzymać Miłość przy sobie itd. W odpowiedzi kazano jej zastanowić się czy jej partner ma dać jej poczucie bezpieczeństwa czy być przystojny do bólu, tak żeby koleżanki jej zazdrościły. Miała się zastanowić czy ten facet ma być dobrym ojcem czy świetnym tancerzem. I tego typu sprawy. Niuanse... a może nie??? Zależy co, kto lubi. Ja nie chcę żeby Esio był przystojny do bólu (choć jest), żeby świetnie tańczył (hmmm) – przecież ogólnie wiadomo, że to kobieta jest ozdobą mężczyzny, on ma być dumny „że idziesz właśnie ze mną”. Jestem z Guciem Moim Ukochanym cholernie szczęśliwa, ale czegoś brakuje... Inności, spontaniczności. Żeby wyjść o 23 wieczorem na łyżwy do Rynku... ale on nie chce, nawet postać przy bandzie.

Nie wierzę w astrologiczne pary (ja Rak, on Koziorożec), gdyby coś takiego istniało małżeństwo moich Rodziców nie miałoby prawa bytu (ona Baran, on Ryby). To ja jestem bardziej romantyczną połową, myślicie, z epowinnam go jakoś ukierunkować??? Nie dostaję od Eśka kwiatów (poza jedną różą – którą de facto mam do dziś – daną mi przed wyjazdem do Anglii), nie jestem zapraszana na kolacje. Wcale na to nie czekam, nie oczekuję. Ale...

A może to moja wina??? Może za bardzo go przyzwyczaiłam, że inicjatywa leży po mojej stronie, że wymyślam, organizuję??? Nie zawsze oczywiście, ale działania inne niż wyjście do knajpy czy oglądanie filmu. On załatwił, zaproponował i „ustawił” Sylwestra.

„Czego wciąż mi brak, przecież wszystko mam...” Wrrr...

Nie wiem czemu piszę to wszystko. On tego nie przeczyta, albo dowie się tego ode mnie albo wcale się nie dowie. Wrrr... Przecież faceci w ogóle nie są domyślni, jak im nie wytłumaczysz to za Chiny się nie domyśli. Wrrr... Do cholery przecież ja nie chcę żeby ktoś mi czytał w myślach zanim zdążę coś powiedzieć czy mrugnąć powieką. Z takim to ja bym się zamęczyła...

Czego wciąż mi brak, przecież wszystko mam??? No kocham, kocham, kocham tego wariata. A jednak żal... i brak...

 

alexbluessy : :
gru 08 2004 "Czy jedzie ze mną pilot???"
Komentarze: 3

Wiadomość pierwsza: zaliczyłam pierwszą z trzech nie zaliczonych kartkówek z łaciny!!! Jupi, strasznie się cieszę!!!  A wczorajsza prawdopodobnie dobrze mi poszła... (żebym nie zapeszyła). Szkoda, że moja koleżanka z którą miałam poprawiać zrezygnowała i pojechała do domu – miałaby tą jedną już z głowy.

Wiadomość druga: Eśko poddał w wątpliwość moje pilockie predyspozycje. Dlaczego??? Bo oto podjechał swoim czerwonym posche pod mój Instytut i zawiadomił, że jedziemy jeszcze do Korony bo Mikołaj (w postaci jego mamy) kazał mu kupić zegarek. To pojechaliśmy, podekscytowana zdaną właśnie łaciną nawet powiedziałam, że strzelę sobie w nagrodę jakieś piwko.

... jedziemy, jedziemy, jedziemy. Cały czas jestem przekonana, że Gucior wie jak jechać, ale byłam w dużym błędzie. Bo oto (niestety trochę za późno) okazało się, ze on w Koronie owszem był, ale kilka lat temu (???), nie prowadził osobiście bo albo jechał z tatą albo autobusem i z zupełnie innej strony. Powiedział mi o tym kiedy już wjeżdżaliśmy na parking... Wrrr...

A potem jakaś panienka w sklepie firmowym Zibi podrywała Mojego Faceta Ukochanego!!! Normalnie myślałam, że jej coś zrobię... Zazdrosna jestem czy jak??? Nie poznaję siebie. No niby ona nic nie robiła ani nie mówiła, ale chyba Eśko wpadł jej w oko. Wrrr... Nawet w krótkim czasie kupił sobie Esio zegarek. Mój Brat Kochany rok temu kupił sobie dokładnie taki sam, nawet za tą samą cenę. Poszliśmy jeszcze na halę żeby jakieś piwo kupić i ruszyliśmy na parking. Po drodze McDonald’s i McFlury (ja) z truskawkowym shake’m dużym (Esio).

Zaczęło się przy wyjeździe z parkingu – on nigdy tam nie był, ja owszem, ale nie samochodem – co najwyżej autobusem. Ha!!! Żadne z nas nie miało pojęcia jak się spod centrum wydostać. Jadąc za samochodem przed nami przejechaliśmy przez wewnętrzny parking, wyjechaliśmy na tyłach Centrum Handlowego, wyjechaliśmy na jakąś estakadę, którą wcześniej jechaliśmy. Niby wszystko okej... Przyznam, że zapomniałam, że on jechał tam autem pierwszy raz, że nie zna trasy itp. Moja wina być może, choć jego trochę też bo bardzo liczył na mnie i moje zorientowanie w terenie. Miał w tym i rację i powody, bo w końcu „to moje okolice”. Zajęta swoim pysznym lodem zapomniałam trochę, że powinnam Esia pokierować do wyjazdu, z drugiej strony przyznam, że myślałam że dobrze jedziemy i zaraz będziemy na Krzywoustego w kierunku do placu Kromera. Na Krzywoustego wyjechaliśmy, ale raczej na trasie wylotowej na Warszawę – czyli w zupełnie przeciwnym kierunku. Bo to auto przed nami jakoś inaczej pojechało chyba... Mój Mężczyzna się wkurzył, mnie też dopadło podirytowanie bo skąd niby ja mam wiedzieć czy w tych okolicach są jakieś estakady czy nie ma. Wrrr... Jakimś cudem, prawdopodobnie łamiąc ze dwa przepisy ruchu drogowego wydostaliśmy się na trasę prowadzącą we właściwym kierunku – Most Warszawski stał się naszym celem. Muszę przyznać, że prawie się pokłóciliśmy podczas powrotu. W pewnym momencie powiało zgrozą bo Esio chyba świateł nie zauważył na skrzyżowaniu (a może to nie było skrzyżowanie) w każdym razie musiał dać ostro po hamulcach... Na szczęście i my i porsche wyszliśmy cało. Potem Esio powiedział, że najadł się strachu i dobrze, że nie mam prawa jazdy (wcale się nie martwię z tego powodu) bo może niebezpieczeństwa nie zauważyłam i aż tak bardzo się nie przestraszyłam. Czyżby się o mnie martwił??? „Oberwało” mi się jeszcze za to, ze nie wiem gdzie tutaj są rozłożone skrzyżowania i że 3 pasy ruchu są. Jak ja nie jeżdżę to na cholerę mi ta wiedza – no, może teraz wypadałoby się trochę podszkolić bo a nóż widelec znowu trafimy w jakieś „moje okolice” i będę musiała „pilotować”. A kiedy już spokojnie wjeżdżaliśmy na most Esio zaśmiał się, że pilotem będę rewelacyjnym... Ten się śmieje, kto się śmieje...

Jemu już chyba przeszło, ale ja byłam jeszcze podirytowana. Poza tym na osiedlowym parkingu, prawie jak zwykle, nie było ani pół miejsca. Wskazałam mu wolną przestrzeń, a on się śmiać zaczął, że w życiu nie robił zatoczki a tu mu nagle przyszło się wykazać. Że od egzaminu minęło kilka dobrych lat i przez ten czas on nie „zatokował”. Ale nie miał wyboru, musiał się postarać. Na koniec jeszcze się na mnie wkurzył (słusznie zresztą), ze za mocno trzasnęłam drzwiami i lakier mógł odprysnąć. Bo ja to chyba tak mam (sama tego nie zauważam, ale osoby postronne możliwe, że owszem), że jak się denerwuję to trzaskam drzwiami. Ja się obruszyłam, on coś burknął i chciał do domu jechać, ale go powstrzymałam.

... następne dwie godziny prawie Eśko spędził na rozpracowywaniu nowej zabawki, a ja przed komputerem. Wysłałam mu dwa smski: 1 – „CMOK!!!”, odpowiedź dostałam „w naturze”. 2 – „3 etapy w życiu mężczyzny: 1 chce ją mieć, 2 ma ją i 3 ma jej dosyć. Jak idzie??? Cmok”. Tym razem odpowiedź brzmiała tak: „Misia, ja nie mam ciebie dosyć. Denerwuje cię, ze się bawię, prawda??? Już zaraz kończę. Wkurzona jesteś trochę na mnie, nie??? Nie wysyłaj mi smsów, tylko zapytaj...” Wrrr... Co ta miłość robi z człowiekiem. Ja w zupełnie innej intencji to wysyłałam, ale niech mu będzie, że byłam wkurzona – nie będę się sprzeczać. Wypiłam swoje dwa piwa (Gingers i malinowy Reds), wstawiłam się, powiedzmy że lekko, i włączyłam „Niewierną”. Zaraz też Esio odłożył zabaweczkę, posłaliśmy łóżko, a film zmieniliśmy na „Kasię i Tomka”. Nie za długo się naoglądaliśmy, ale cicho sza.

I wiecie co Wam powiem??? Powiem Wam, że kocham tego faceta. No.

I mam jakieś niejasne przeczucie, że jakoś będzie. Choć z drugiej strony ten mój stan mógłby się nazwać zobojętnieniem. Eh... Bo nie drażni mnie nawet fakt, że Eśkowi Mikołaj przyniósł tyle pieniędzy ile ja mam na przeżycie pół miesiąca, choć temat pieniędzy jest dla mnie tematem drażliwym. Grudzień się nawet jeszcze dobrze nie zaczął, a ja już nie mam połowy pieniędzy – bo kino, bo książka, bo zakupy. Może jednak trzeba będzie się uśmiechnąć do babci??? Poza tym mam problem natury egzekucyjnej. Nie mogę dogadać się z byłą wakacyjną współlokatorką na rozliczenie rachunków telefonicznych. Trochę dzwoniła za granicę do swojego chłopaka, trochę wydzwoniła. Ja już to mam niby uregulowane, ale 15 grudnia mam mieć zabieg i każdy grosz jest teraz ważny. Mówiła, że zrobiła mi przelew przez Internet, ale ja nie mam na koncie nic, co mogłoby być jej przelewem. Fajna dziewczyna, nie chciałabym stracić dobrych stosunków z nią, ale kurcze bez przesady.

Poza tym czasem wydaje mi się, że nie pasuję do Esia i jego towarzystwa. Bo nie jeżdżę na nartach, nie znam się na tym, ale robię dobrą minę. Jedyne na czym jeżdżę to łyżwy i koński grzbiet. Czasem zdarza mi się pojechać po jakimś ludziu, ale wypadki są naprawdę sporadyczne. Nie mam worka pieniędzy, a czasem wydaje mi się, że Esiowi tak się wydaje. Przejmuję się wydatkami na zbliżającego się Sylwestra (stąd uśmiech do babci chyba będzie nieodzowny) – wyciągi, dyskoteka, wypad do Czech. Tymczasem na koncie do 22 grudnia wieczorem mam 222 złote i 53 grosze. Zgroza!!! Ale da się przeżyć, żebym nie zapeszyła tylko. Koniec z przyjemnościami, tylko potrzebne rzeczy będę kupować. No.

Esia rano wyprawiłam do pracy – zrobiłam mu kawę, podgrzałam jarzynową bo uparł się, ze on zupę będzie jadł. Ja nie bronię, proszę bardzo i smacznego. Najedzony pojechał, ja włączyłam american christmas songs i siadłam przed komputerkiem. Akurat zaczęła się mało ambitna piosenka panny Spears „Santa, can you hear me?”. Mało ambitna, ale porywająca i osobiście zamierzam ją nucić. Bo oto panna S. prosi Mikołaja by ten ją poinformował czy jej wielka miłość się zbliża czy nie. Sztampowe, ale melodia porywająca, pocieszna, mi odpowiada jak na dzień dzisiejszy. Nie zauważam żadnej analogii z ubiegłorocznymi świętami. Wtedy czekałam nie wiadomo na co, teraz czekam tylko na to, kiedy Eśka znowu zobaczę i na wspólne witanie Nowego Roku. I mówię Wam, ja tego faceta kocham. Tak po prostu. Pomimo wszystko. No.

Podbudowała mnie ta wczorajsza zaliczona łacina, dzisiaj coś tam piszemy u dr Z., ciekawe czy jutro będzie kartkówka z zaimków. No i jeszcze ten wykład do ponad 21 godziny. Ale dawno nie zaszczyciłam swoją obecnością zajęć pana dr W. toteż wypada się pojawić, nie??? A tymczasem jest prawie 9:30 Olcia jeszcze w piżamie, bez śniadania tylko na kawie pisze od samego rana, za oknem słońce wychyla się zza dachów..  Słońce??? To nijak nie idzie w parze z christmas songs, bo śniegu jak na lekarstwo. Wrrr... Nawet Esio przed wyjściem powiedział, że jakoś to tak dziwnie bo tu taka nastrojowa piosenka („Come home for Christmas”), a na zewnątrz  zielono. Na upartego, tak powiedział, biała kostka mogłaby udawać śnieg, ale ta trawka... Stwierdził, ze wyobraźnię to on ma, ale bez przesady i poszedł. Moja wyobraźnia jest wybujała i czasem problemów nastarcza, ale pomyślałam, że napiszę coś na kształt mojej własnej opowieści wigilijnej ze śniegiem, christmas songs i nimi... No i wsjo.

Już widzę ten śnieg, wieczór, ona i on idą... Songs płyną z okien i jest tak...

No.

 

 

 

alexbluessy : :