Najnowsze wpisy, strona 84


lip 29 2004 Wróżby i horoskopy.
Komentarze: 3

Chyba naprawdę zacznę wierzyć w to, co piszą w horoskopach (pod warunkiem, że stawia je ktoś „sprawdzony” i w to, co mówią wróżki. Jeśli chodzi o horoskopy to gdzieś tak w styczniu albo lutym wyczytałam, że w tym roku samotne spacery z psem mi nie grożą. I co??? I niedługo potem spotkałam Eśka, który jak ja lubi spacery. No i ma psa. Taka mała rozbieżność. Jakiś czas potem wpadła mi w ręce jakaś babska gazeta, z której dowiedziałam się, że poznam osobę, z którą pozornie więcej mnie będzie dzielić niż łączyć, ale że nauczę się od niej wiele i zostanie po niej jakiś ślad. W czasie wakacji zamieszkała u mnie M. Nigdy nie ufałam temu, co piszą na ostatnich stronach kolorowych magazynów. Przecież to ma służyć rozrywce, poza tym moja polonistka z liceum mówiła, że sama pisywała horoskopy do gazet. A jednak musi coś w tym być, bo skoro nie ma Przypadków... A wróżki??? Dobrych kilka lat temu byłam z mamą w jakimś sklepie meblowym, który swoje „urodziny” obchodził. Z tej okazji ściągnęli wodzireja, który chodził po sklepie namawiał do kupowania, byłą też wróżka. Miałam wtedy jakieś 16 lat (podobno to dolna granica wieku, od którego można już sobie wróżyć – tak powiedziała ta pani). Wróżka spojrzała mi na dłoń i powiedziała, że będę szczęśliwa, dojdę do pieniędzy, ale będę też uzależniona od mężczyzn. Jeśli wziąć pod uwagę fakt, że mieszkam z 3 facetami, którzy wynajmują ode mnie pokoje, miała rację.

 

No i jest jeszcze Esio...Jest mi wodą w lecie, rękawicą w zimie to mam nadzieję, że będzie. Jest szczęściem moim wiosennym, letnim, zimowym, jesiennym... Zresztą bez miłości to ja chyba nie umiem żyć. To taka radość móc coś zrobić dla drugiej osoby, wiedząc, że jej to sprawi przyjemność. Niesamowite uczucie, serce rośnie, chce się śpiewać, tańczyć...

 

Wczoraj wieczorem zamiast zapoznawać się z ofertą biura, w którym dzisiaj zaczynam zasiedziałyśmy się z M. na balkonie i przegadałyśmy kilka godzin. Potem jeszcze obejrzałyśmy „Smak życia”. W międzyczasie mama bombardowała mnie smsami, czemu się nie odzywam i tym podobne. A ja po prostu albo nie słyszałam telefonu (z balkonu) albo zapomniałam (podczas filmu). W końcu poszłam spać. Nawet szybko zasnęłam, ale za to obudziłam się bardzo wcześnie zapadając w kilkuminutowe drzemki. Może to stres związany z pójściem do biura??? W końcu dałam za wygraną, wstałam, przygotowałam się, zjadłam jak zwykle coś tam, wypiłam kawę i siadłam do komputera. Zaczęłam od przejrzenia strony z oferta „mojego” biura. Z jednej strony to dobrze, że są organizatorem – mniej czytania ofert. Z drugiej strony, w agencjach turystycznych więcej się dzieje. przynajmniej takie wrażenie odniosłam podczas praktyk dwa lata wstecz. Zobaczymy jak to będzie, przekonam się czy praca w biurze podróży to jest naprawdę to, co mnie kręci. Przecież może okazać się, że wcale mi to nie dopowiada, że wolę siedzieć w domu i pisać programy imprez a potem sprzedawać je za, nie oszukujmy się, dużo większe pieniądze niż miesięczna stawka za siedzenie kilka godzin na tyłku. Nawet jeśli jest to siedzenie wśród kolorowych folderów, map i tak dalej. Być może stwierdzę, że wolę jeździć jako pilot, plus programować imprezy, a nie spędzać czas w zamknięciu, często bezczynnie w zasadzie. Ja nie lubię bezczynności.

Dlatego wypoczynek (beztroski) na plaży pod palmą to nie dla nie. Musi się coś dziać, musze gdzieś chodzić, zwiedzać bo zwariuję w przeciwnym razie. Ciekawe czy bardzo będą mnie wykorzystywać przez ten tydzień??? Na „nowych” z reguły zrzuca się najbardziej niewdzięczną robotę. Inna rzecz, że najpierw muszę „wejść” w funkcjonowanie firmy, zapoznać się ze wszystkimi ofertami, poznać gdzie co leży i taka dalej. Widziałam, że mają też praktykanta, a ci to już w ogóle są darmową siłą roboczą. Miałam to szczęście, że trafiłam na fajną agencję, gdzie sporo się nauczyłam. Dobra, na chwilę obecną (godz. 7:52) kończę, muszę jeszcze przejrzeć katalog wczasów i wycieczek.

 

...................................

 

(godz. 19:30) Przed chwilą wróciłam. To był męczący dzień. Takie siedzenie na tyłku i nic nie robienie (telefon z komputerem na biurku, katalogi pod ręką) jest niezwykle wyczerpujące. Poszłam na Trzebnicką na 9, za wcześnie. Wobec tego, ze musiałam trochę poczekać aż otworzą poszłam na pobliskie wały. Usiadłam na trawie nad samą wodą i poczułam się rewelacyjnie. Coraz bardziej mam ochotę jechać do moich dziadków. Trawy zielone, szumiące liście, ptaki śpiewające, niebo błękitne... Sielanka. Nie trzeba nic więcej.

 

O 10 stawiłam się w biurze. A tam sajgon. Telefony się urywają, ciągle ktoś się przewija, człowiek na człowieku. Żadnego komfortu pracy, ale na szczęście mniej więcej po godzinie szefowa powiedziała żebym pojechała do ich drugiego biura, do Centrum. Tam jest wolne biurko, mniej ludzi. Rzeczywiście, zupełnie inaczej. Dwie młode, fajne dziewczyny tam pracują i jest jeszcze jeden praktykant. Fajna ekipa. Dzisiaj obserwowałam, przeglądałam katalogi, zapoznawałam się gdzie, co leży. Od jutra obsługa klienta. Cieszę się. Tylko jak mówiłam, praca od 10 d o 18, siedząca za biurkiem. Chyba to trochę nie dla mnie, ale nie powiem, że nie jest interesująca. Na razie ważna jest dla mnie filologia, po jej skończeniu chciałabym pracować w tłumaczeniach i na pewno jeździć jako pilot. Tego celu się trzymam i do niego dążyć będę ze wszystkich sił. I uda mi się, ja to czuję, ja to wiem. Dla Eśka i reszty mam złą wiadomość. Za 700 złotych, jak chcą, raczej na pewno do Chorwacji nie pojadą. A jeśli nawet to w opcji bez wyżywienia co w ogóle nie ma większego sensu. A ofert z ostatnich minut w tamte rejony z reguły nie ma bo większość terminów jest już zabukowana dawno przed sezonem. We will see. Nie ważne gdzie, byle razem, byle z Esiem. Za 29 dni. Nareszcie!!!

 

Dzień minął mi tak szybko, że nawet nie zdążyłam nic zjeść. Od rana dwie kanapeczki i pół litra wody. A teraz nawet głodu nie czuję. Ale zaraz z M. będziemy jakiś film oglądać to może coś tam zjem. Wracałam tramwajem i znowu mi się bardzo, przeraźliwie bardzo, za Esiem zatęskniło. Przez szybę zobaczyłam podobny samochód, podobną sylwetkę kierowcy w środku. Ale przecież to nie możliwe, przecież on jest jeszcze w Londynie. Jeszcze 29 dni i już będzie dobrze. Chłopak M. też wyjechał, ale na miesiąc i do Norwegii. Wczoraj oglądałyśmy „Smak życia” i jeden z wątków pośrednich był właśnie taki, że chłopak wyjeżdża, dziewczyna zostaje. Ona przyjeżdża do niego po jakimś czasie. Na początku konsternacja, nie wiedzą co robić. Spojrzałyśmy na siebie przerażone. „Czy my też tak będziemy...???!!!”. Ale po chwili bohater z bohaterką padają sobie w ramiona, przytulają się, całują. „No, to rozumiemy” – powiedziałyśmy sobie z M. „Jest normalnie. Tak ma być”.

 

I będzie. Za 29 dni. Tylko.

 

alexbluessy : :
lip 28 2004 7 kominiarzy.
Komentarze: 3

Dopiero 10, a mi się wydaje jakby już południe było co najmniej. Wszystko przez to, że dość wcześnie umówiłam się z E. na zaniesienie odwołań. Z domu wyszłam o 8, przed chwilą wróciłam.

 

Wstałam jeszcze wcześniej. Połaskotana promieniami słońca otworzyłam oczy, ale pozostawałam jeszcze w stanie półsnu. Przez chwilę miałam wrażenie, że obok mnie leży Esio, że bije od niego ciepło i ten zapach... Szybko jednak dotarło do mnie gdzie się znajduję i co się dzieje dookoła. Również za sprawą niezidentyfikowanego sąsiada od rana ćwiczącego arie operowe. Zresztą kiedyś już o nim pisałam. Tak więc leniwie wstałam, nastawiłam w czajniku wodę, a potem wróciłam do pokoju. Włączyłam radio, zdjęłam koszulę, trochę tańczyłam i przez chwilę się czułam jak dziewczyna ze świerszczyka.. – chciałoby się zaśpiewać za Martyną Jakubowicz. W rzeczywistości trochę się spieszyłam, dlatego koszuli nie zdjęła i nie tańczyłam. Może jutro... Wczorajszy telefon od Esia wprowadził mnie w bardzo dobry nastrój. Kiedy skończyłam z nim rozmawiać uśmiechałam się i nawet całkiem przytomna obejrzałam wieczorem film. „Powiedz to, Gabi” w reżyserii Rolanda Jakiegośtam. Jak na polską produkcję był dość ciekawy i przedstawiony w interesujący sposób – jakby z dwóch perspektyw. Tylko trochę przydługi... A potem zasnęłam.

 

Obudziłam się nie całkiem rześka i z lekkim uczuciem zawodu, że budzę się sama, że nikogo przy mnie nie ma. Oj chciejstwa, moje chciejstwa, jeszcze 30 dni. Do Rynku, gdzie umówiłam się z E., oczywiście potuptałam. Po drodze spotkałam chyba z 4 kominiarzy, czy to znaczy, że to będzie mój szczęśliwy dzień??? Parę minut po 9 odwołania były oddane i udałyśmy się w drogę powrotną do domów. Też tuptałam i też natknęłam się na kilku kominiarzy. To nie może być przypadek... coś w tym musi być...

 

Dzisiaj czeka mnie jeszcze „egzamin” w biurze podróży i mam nadzieję, że uda mi się pojechać do Polikliniki do chirurga. Mam nadzieję, ze uda mi się też porozmawiać on-line z Esiem... Kiedy wczoraj rozmawialiśmy powiedział, żebym postarała się odłożyć coś na wrześniowy wyjazd. Nie wiem tylko z czego... a poza tym wiele zależy od przebiegu dzisiejszego interview. A w ogóle to mam wrażenie, ze oni nie bardzo mają pojęcie na czym polega oferta „last minute” i jak bardzo można się naciąć. No tak, potrzebny im ekspert, czyli ja hehehe. A w ogóle to nie bardzo mi się ten wyjazd widzi. To by trzeba było już załatwiać, a jego nie ma bo wróci za miesiąc. Czy on sobie myśli, że za niego się załatwi wszystko??? Chyba zdurnowaciał... Ja mówiłam już nie raz, i jeszcze nie raz im powtórzę, że nie ma co jechać na siłę. Wiem, co mówię. Podczas praktyk ludzie mi opowiadali takie rzeczy, że włos się na głowie jeży. No, ale zrobią, jak zechcą.

 

........................................................

Wróciłam z job interview. Jutro zaczynam tygodniowy okres próbny, jeśli dobrze mi pójdzie będę przyjęta na dłuższy czas. Dużo przez ten tydzień nie zarobię, ale nawet jeśli nic by nie wyszło (odpukać) to będę miała na bilet do rodziców. Jednak chciałabym pojechać. Stęskniłam się, teraz zaczynam to odczuwać. Przecież ostatnio widziałam ich na początku czerwca. Przed wyjściem z domu trochę pogadałam on-line z Esiem. Powiedział, że mam się nie smucić bo da mi klapsa. Kazał mi się uśmiechać, cieszyć, mam być szczęśliwa. A on niedługo przyjedzie, tak powiedział. A ja znowu, zupełnie niezależnie od stanu swojego umysłu i myśli, poczułam (coś mi powiedziało), że znalazłam faceta, na którego czekałam.

Kocham... Coraz bardziej, coraz mocniej. Mam olbrzymią ochotę przytulić się do niego, i żeby tak zostało. Już niedługo, jeszcze miesiąc tylko. A może nawet nie... To Moje Kochanie Najdroższe strasznie się zapracowuje tam. Pojutrze będzie w pracy od 16 do 7 rano. Koszmar, biedactwo. I on po powrocie do kraju jeszcze chce gdzieś jechać za granicę... Ja też, przyznam, coraz bardziej zaczynam odczuwać zmęczenie. Nie tyle fizyczne, co psychiczne bardziej. Będąc zupełnie szczerą to jedyne na co mam ochotę to wyjazd do moich dziadków. Tam, w otoczeniu jezior i lasów (Puszcza Kampinoska) położyłabym się na zielonej trawce i zapatrzyła w niebo... Tylko żeby Esio był blisko... A może spróbuję go namówić na taki właśnie wyjazd??? Tylko może jak wróci bo nasze rozmowy on-line są dla mnie bardzo wyczerpujące. Podczas nich i zaraz po mam ochotę uciec gdzieś i płakać. Tylko tyle i nic więcej. Jakiś smutek mnie nachodzi, czuję się wyczerpana, bez energii. Może to przez tą odległość i świadomość, że... Ale już niedługo, jeszcze trochę. Eh, rozmarzyłam się nad tym wyjazdem ewentualnym... Niebieskie niebo, białe na nim obłoczki, róże w ogródku pachną, cicho i błogo...

Białym latawcem dzień wypłyną Nad wzgórzami biała sukienka Sen się skończył, ale nie minął Stoi w oknie, stoi panienka Popłyniemy białym latawcem – on przyrzeka, ona mu wierzy Wiatr na wzgórzach zbiera dmuchawce Ktoś na alarm w chmurę uderzył Płyną, płyną, płyną nad ciszą Pewnie siebie już nie usłyszą On ją woła, ona nie słyszy Sen bezsenny, sen ją kołysze On latawcem białym na niebie Ona płynie dookoła siebie Płyną chmury w pijanej bieli Rozpłynęli się, rozpłynęli Białym latawcem dzień wypłynął Białe wino, jeziora w szklance Przyjechało ruchome kino, świat się kręci w szalonym tańcu Popłyniemy białym latawcem – on przyrzeka, ona mu wierzy Będę twoim nadwornym krawcem Centymetrem miłość wymierzę...

 

....to dość "wiekowa" piosenka, ale ja ją lubię. Zresztą jeśli chodzi o muzykę to chadzam własnymi ścieżkami i nie będę się z tym kryła. A „Biały latawiec” sprawia na  mnie wrażenie sielankowe. Wieś, białe chmurki, łąki, lasy, pastwiska, on i ona... Eh... Tak bardzo chciałabym się przytulić, a na takie chciejstwa nie ma ratunku. Pomoc nadejdzie za 30 dni. Ja świetnie zdaję sobie sprawę, że się powtarzam, że jestem niesamowicie monotematyczna i nudna pewnie przez to, ale co ja poradzę, że to we mnie siedzi. Wyjdzie, wyjdzie jak tylko Ten Autobus się zatrzyma, drzwi się otworzą, ludzie zaczną wysiadać, a konkretnie to o Jednego Ludzia mi chodzi. Ehhh....

 

Jakoś energia mnie opuściła. Wróciłam do domu dobrą chwilę temu, do chirurga nie jadę bo nie mam ochoty już wychodzić, jakoś nijako mi się zrobiło. Smutno??? Raczej to nie to. To w takim razie co??? Nie wiem... Ciekawe czy tych 7 spotkanych rano kominiarzy wpłynęło jakoś na mój dzisiejszy dzień. Dostałam próbny tydzień w biurze, to już coś. Pogadałam z Esiem, super. Z agencji nie zadzwonili, jutro ja zadzwonię, ale do „GW”. Słońce świeci, ptaszki śpiewają, sąsiad od arii zamilkł (i całe szczęście), cisza i spokój. Great. A jednak coś nie do końca...

 

Hehehe, przypomniałam sobie temat jednych konwersacji z B. Mieliśmy dobrać się w pary, wymyślić jakiś zawód (mniej lub bardziej typowy) i kwalifikacje jakie powinien posiadać kandydat na dane stanowisko. Było kilka dwójek, więc było tez kilka propozycji. B. zebrał wszystkie razem i porozdzielał tak, że nikt nie mógł mieć swojej własnej. Mi przypadło być w parze z kolegą J. Wymyśliliśmy akustyka na wyjazdy dla jakiegoś zespołu, ale nam trafiła się oferta dla kominiarza. Uśmialiśmy się. kiedy już każdy miał ofertę, w tych samych parach mieliśmy uzgodnić kto jest pracodawcą, a kto kandydatem. W naszej parze ja byłam tym pierwszym – miałam przygotować kilka pytań, na które J. musiał potem odpowiedzieć. Postaram się teraz odtworzyć z pamięci przebieg tego nietypowego job interview. Po polsku rzecz jasna.

 

Ja. – jak się nazywasz?

J.- Chim  Sweep  (od ang. chimney sweep – kominiarz)

Ja. – dlaczego chcesz pracować jako kominiarz?

J. – bo mój pra(itd.)dziadek był kominiarzem, mój dziadek i ojciec. Mieli własną firmę kominiarską.

Ja. – to dlaczego nie pracujesz w tej firmie?

J. – nie lubię protekcji, chcę sam sobie znaleźć pracę. A poza tym oni nie żyją.

Ja. - ???

J. – zginęli podczas czyszczenia kominów.

Ja. – aha... przykro mi... Wiesz, że ciebie też to może spotkać?

J. – jestem na ot gotowy.

Ja. – dobrze, a powiedz mi... chorujesz na jakieś choroby?

J. – na astmę.

Ja. – i chcesz pracować w kominach?

J. – to moje powołanie, droga życiowa...

Ja. – jesteś gotowy śpiewać chodząc po dachach? 

J. –  oczywiście, należę do amatorskiego chóru.

Ja. – to świetnie, a powiedz mi czy jesteś gotowy przynosić ludziom szczęście?

J. – będę szczęśliwy, jeśli będę mógł je przynosić.

Ja. – a co sądzisz o czarnych kotach?

J. – najsłodsze zwierzęta jakie znam...

Ja. – super, od jutra zaczynasz.

J. – dziękuję, nie będzie pani żałowała.

 

Tak mniej więcej wyglądała ta rozmowa. To jest oczywiście jej fragment, zajęcia odbyły się jakieś pół roku temu, a w notatkach nie znalazłam nic z tamtych zajęć. Dodam tylko, że to śpiewanie i przynoszenie szczęścia ludziom zaczerpnęłam z niezwykle ciepłego i sympatycznego, cudownego po prostu serialu pt. „Siedlisko” z Anną Dymną i Leonem Pietraszakiem w rolach głównych. Jakiś czas temu powtórki leciały na TV Polonia. Jeśli będziecie mieli okazję kiedyś ten serial obejrzeć polecam serdecznie.

 

I tym optymistycznym akcentem żegnam się z Wami do następnej notki. Trzymajcie się ciepło.

alexbluessy : :
lip 27 2004 ...dla mnie...
Komentarze: 5

...zadzwonił. niespodziewanie, przed chwilą, wyrywając mnie ze słodkich myśli. Jego zresztą dotyczących.

 

Zadzwonił, zaczął jak zwykle swoim „cześć Kochanie...”. A potem powiedział, że będzie tam jeszcze najwyżej 4 tygodnie, co równa się 30 dniom. I powiedział, że wraca dla mnie... że tęskni, że doczekać się nie może, że już niedługo, że jeszcze w tygodniu zadzwoni.

 

A mi mowę odebrało... dla mnie... – tłukło się po głowie i łza zaszkliła się w oku. Już niedługo, jeszcze 30 dni.

 

A potem będzie już dobrze. W końcu będzie dobrze. Będzie ciepło, będzie blisko, bezpiecznie i słodko. Nareszcie, za 30 dni.

 

Kocham Cię, dwa razy pod obojczyk. Dwa razy w kierunku rozmówcy. To przecież takie proste...

 

alexbluessy : :
lip 27 2004 Ja wam pokażę...
Komentarze: 2

Obudził mnie potworny ból w górnych okolicach nogi. Przestraszyłam się, ze to może być przepuklina. Każdy, nawet najmniejszy ruch powodował napięcie mięśni, ich skurcz i straszny ból. Po jakimś czasie pomyślałam, że to może skutek wczorajszego spaceru i że trzeba to rozchodzić. Rozchodzić – łatwo powiedzieć, chyba drobić kroczki jak gejsza albo kuleć. A ja dzisiaj miałam tyle do załatwienia. Odbiór wyników krwi, chirurg, agencja reklamowa i zaniesienie papierów do biura podróży. Na tramwajowe bilety nie bardzo uśmiechało mi się wydawać pieniądze. W końcu zdecydowałam się zaryzykować i wybrałam „rozchodzenie” bólu. Nawet nie było tak źle.

 

Najpierw zdecydowałam się iść do Rynku i dowiedzieć się co jest grane, czemu nie dzwonią. Dziewczyna, która tam pracuje, po usłyszeniu tego, co jej powiedziałam, a nie byłam wcale miła – tyle, że spokojna, wyglądała na lekko przestraszoną. Obiecała, że jutro ktoś się ze mną skontaktuje z szefostwa. Powiedziałam, że w każdej chwili mogę iść do „GW”. Jeśli jutro nie zadzwonią to idę naprawdę. Jakaś bardziej lekka stamtąd wyszłam. Energię wewnętrzną znowu poczułam, pomyślałam, że każdego dnia wstaje słońce, nie ma nic ten, kto nie próbuje/ryzykuje. Tanecznym krokiem dotarłam do domu. Po wyniki postanowiłam iść po południu, i tak w okolicach 15 mam być w biurze podróży, a to jest w tą samą stronę. Upiekę dwie pieczenie.

 

Jeśli nie liczyć bólu w nodze to wstałam w dobrym humorze. Zrobiłam kawę, zasiadłam przed komputerem. Przez chwilę kilkałam z wirtualnym Znajomym. Lubię człowieka, ale momentami działa mnie drażniąco-irytująco. Smutną ma chłopak naturę, w porządku, każdy jest inny. Ale czasem mam wrażenie, ze to pozór, jakaś maska, mur, rodzaj ucieczki. Indywidualizm??? Też. Ale raczej na pokaz. Tak mi się wydaje, takie jest moje zdanie. Sztuczne raje, egzaltacje, ucieczka w smutek. Ja bym chyba nie potrafiła tak cały czas się smucić. Ale są ludzie i ludzie, prawda???

 

Ten Znajomy wysyła mi od czasu do czasu piosenki na mp3. Bardzo fajne, nastrojowo-zmysłowe klimaty. Na kolacje ze świecami, winem i takimi różnymi bajerami, a przede wszystkim  z Esiem będzie jak znalazł. Tylko zastanawia mnie jedno. Dlaczego on to robi??? Już kiedyś, ktoś inny robił coś podobnego, nie najlepiej się skończyło. Teraz to już nie ma żadnego znaczenia, zostały tylko piosenki na dysku komputera. Czasem jakaś zbłąkana myśl zawita do głowy, odganiam ją szybko bo powoduje u mnie irytację. Jestem szczęśliwa, a będę jeszcze bardziej (za 31 dni). Nie chcę psuć sobie humoru powrotami do czegoś, co było very strange.  Nie, zdecydowanie nie lubię pozowania, smucenia się na pokaz, szczególnego rodzaju użalania się nad sobą. To jest wampiryzm energetyczny, zabija w słuchaczu życiodajne soki, a przynajmniej dobry nastrój i energię. Znam kilka takich osób, użalają się, że nie jest dobrze, że ciągle im coś nie wychodzi, nie mają szczęścia i tak dalej, ale jednocześnie nie robią nic żeby to zmienić. Poddają się po pierwszej próbie zmian, albo rzucają się, zachłystują jakimś pomysłem, żeby po chwili znowu pogrążyć się w swoim marazmie i degrengoladzie. Nie lubię takich ludzi, źle na mnie działają. Dobrze, że nie mam z nimi częstego kontaktu. Sztuczne egzaltacje też nie są dla mnie, mimo, że sama jestem trochę egzaltowana o czym bardzo dobrze wiem. A jeszcze na moment wracając do tych piosenek, wysyłanych przez Znajomego. Niektóre są bardzo... wymowne, chyba można tak powiedzieć. Tytuły, klimat mówią same za siebie. Gdym chłopaka nie znała pomyślałabym, że on jest zazdrosny o Esia. No, a ja Esia kocham... Coraz częściej i mocniej zdaję sobie z tego sprawę. Dzisiaj też, kiedy wracałam do domu uśmiechałam się do siebie, coś tam pod nosem nuciłam i myślałam, jak to będzie fajnie kiedy on już w końcu wróci. Jeszcze 31 dni... Malutko.

 

Zaraz będę śmigać do szpitala na Ołbińską. Zanosi się na deszcz, ale co tam – wezmę parasol, nie zmoknę. Zaśpiewam „I’m singin and  dancin’ in the rain” I będę happy… Jak często ostatnimi czasy zresztą.

 

……………………………………….

 

Wróciłam i nie zmokłam (bo nie padało). Spacer I załatwienie wszystkiego, co do załatwienia miałam zajęło mi 2 godziny. Dokładnie i z zegarkiem w ręku. Moje lekko podwyższone stężenie glukozy wskazuje na to, że pozostaję w stanie stresu. Ponieważ w biurze podróży miałam być miedzy 15 – 17, trochę czasu mi zostało. Postanowiłam skorzystać z okazji i odwiedzić chirurga. Znalazłam odpowiedni oddział, nawet zakupiłam specjalne foliowe kapciuszki żeby być na niego wpuszczoną. Wydałam na nie całą okrągłą złotówkę, naczekałam się na przyjęcie ponad pół godziny. I co??? wszystko po to, żeby dowiedzieć się, ze trafiłam w złe miejsce. Nie będę zbadana na oddziale chirurgicznym szpitala MSWiA, ale w ich Poliklinice na Grabiszyńskiej. Super. Pocieszyłam się tym, że może jednak nie jest mi nic poważnego bo od soboty nie mam objawów podejrzewanej przez mamę choroby. Great. Trochę się jednak wkurzyłam tym, że się naczekałam, nawdychałam szpitalnych zapachów, a lekarka odesłała mnie z kwitkiem. Cóż. Mówi się trudno i żyje się dalej.

 

Nie straciłam jednak dobrego humoru i pełna werwy poszłam kawałek dalej zanieść dokumenty do biura. I tu spotkała mnie niespodzianka. Właścicielka miała akurat trochę czasu i od razu przejrzała moje papiery. Na zakończenie spytała „pani Olu, kiedy może pani zacząć?”. Ja jej na to, ze w każdej chwili. To ona dała mi katalog i na jutro kazała nauczyć się na pamięć oferty dotyczącej Bułgarii i Chorwacji. Mam się stawić i przedstawić ofertę jednej z pracownic, jeśli ta stwierdzi, ze się nadaję być może będę miała umowę. Wolę chuchać na zimne, nie cieszę się jeszcze zbytnio bo nawet jeśli zaprezentuję się dobrze, to nie mam pewności jak to będzie, kiedy właścicielka się dowie, ze mam studia wieczorowe. Nie chwalę więc dnia przed zachodem. Inna rzecz, że ta praca może być na przykład tylko na jakiś czas. Na zastępstwo, albo do końca sezonu kiedy jest największy ruch. Zastanawiam się, choć to nie ma większego znaczenia, czy to, ze mam jutro przyjść było spowodowane nazwiskiem dyrektorki mojej szkoły turystycznej, skąd przychodzą ludzie na praktyki do tego biura właśnie czy ocenami i innymi załącznikami do CV. Ale jak mówiłam, w tej chwili nie ma to większego znaczenia. Trzymajcie jutro kciuki.

 

Wobec tego, że tak z zaskoczenia mnie wzięła właścicielka musiałam poprzestawiać sobie jutrzejszy plan dnia. Odwołanie idę zanieść z samego rana, potem wracam na chwilę do domu i biegnę na „egzamin”. I tylko mam nadzieję, że jakby co, to nie każą mi zaczynać z biegu już jutro.

 

Wracając, idąc w tamtą stronę zresztą też, do domu myślałam o Esiu. Chciejstwa się odezwały. W mojej główce zaczęły pojawiać się wizje  pobytu na zielonej trawce u mojej babci. I było mi słodko, ciepło, bezpiecznie, zielono i jeszcze tak, i jeszcze owak. Niestety, odgłosy miasta skutecznie przywołały mnie do porządku. Ale ten zapach... Już niedługo będzie mój, tylko mój. Jeszcze tylko 31 dni.

 

 

alexbluessy : :
lip 26 2004 Opętana chciejstwami.
Komentarze: 2

Jestem opętana chciejstwami. Chodzą za mną, są ze mną zawsze i muszę przyznać, że nie raz utrudniają życie, narażając mnie niekiedy na niebezpieczeństwo. Chciejstwa. Od niedawna mieszkańcy mojej głowy. Chciejstwa dotyczą przede wszystkim (jeśli nie wyłącznie) osoby Esia i tego, co z nią związane. Chciejstwa powodują, że gdzie nie spojrzę widzę Eśka. Smaki, zapachy, kolory, wszystko związane z Esiem. Zwariowałam zupełnie.

 

W mojej głowie chciejstwa tworzą kolejne scenariusze wieczorów, spotkań... No, poprzestańmy na tym. Wystarczy, że nastawię bardziej nastrojową płytę a chciejstwa dają o sobie znać. O, moje kochane musicie jeszcze poczekać. Razem z tymi kilkoma godzinami, które zostały do północy musicie (a ja razem z wami) wytrzymać jeszcze 32 dni. To już maksimum, great. Nieraz aż się boję tych moich chciejstw. Nie powiem, że nie wywołują przyjemnego dreszczu i skurczu żołądka, ale z drugiej strony wywołane przez nie zagapienie/zamyślenie się może spowodować wpadnięcie pod samochód, albo jakiś inny wypadek. Nie mogę pozwolić aby chciejstwa do końca mnie opanowały. Wystarczy, że już zagnieździły się na dobre i co chwilę nowe rzeczy podszeptują. Oj chciejstwa, chciejstwa...

 

Wczoraj wieczorem wróciła z weekendu w domu moja wakacyjna współlokatorka M. i wyciągnęła mnie na spacer wzdłuż Odry. Dobrze nam to zrobiło, wracając wpadłyśmy na genialny pomysł zrobienia we wrześniu grilla. Coś w rodzaju powitalnej imprezy dla Esia i chłopaka M., który też wyjechał za granicę. Przy okazji będzie pretekst żeby „zeswatać” Ł. z koleżanką M.  Po kolacji obejrzałyśmy jeszcze „Piano bar” . Film długi, utrzymany trochę w konwencji snu, z muzyką Patricii Kaas, której teraz słucham na okrągło. I tak mnie nastraja... rewelacyjnie po prostu.

Wczorajszy spacer mnie rozochocił i dzisiaj zrobiłam jakieś 10 kilometrów, już sama bo M. pojechała do pracy. Rano potuptałam na pobranie krwi (oddać krew w słusznej sprawie co 2 miesiące mogę, nie ma problemu, ale tak bez sensu to nie lubię), może w końcu dowiem się co mi jest. Ze śladem w żyle (rzuca się niestety w oczy) wróciłam do domu. Zjadłam jakieś tam śniadanie, wypiłam kubek kawy i próbowałam dodzwonić się do Polikliniki co by do jakiegoś chirurga na wizytę się umówić. Niestety, nie mogłam się połączyć. Trochę po 12 zdecydowałam się na wyjście na zakupy. W półtorej godziny doszłam do supermarketu, który od mojego osiedla znajduje się w odległości jakichś 7 kilometrów. Nie zwracałam uwagi na długość odcinka, jaki miałam przejść, po prostu szłam przed siebie. Z walkmanem w plecaku i Noviką w słuchawkach. Jakaś energia mnie rozpierała, znowu miałam ochotę wycałować każdego, kogo spotkałam. Nuciłam sobie pod nosem, obierałam coraz to nowe skróty (albo niekoniecznie), skręcałam w mniej uczęszczane uliczki. Dopiero chodząc po sklepowej hali (jakbym nie miała bliżej żadnych supermarketów) poczułam, że mam za sobą długi spacer. Ale było warto, jeszcze pewnie nie raz się tą trasą przejdę. Do domu jednak wróciłam już tramwajem, jadąc czułam się naprawdę zmęczona. Ale tyle pyszności mam w lodówce, było warto. Poza tym czekał na mnie e-mail od Esia, Moje Kochanie... W końcu włączyłam soundtrack z „Piano baru” i położyłam się z nogami do góry żeby żylaków nie prowokować. Obejrzałam „Ally McBeal”, chciejstwa znowu dały o sobie znać. Przyszła kuzynka oddać książkę, na chwilę tylko, a one podpowiadały „no mów o nim, mów, pochwal się. przecież jesteś szczęśliwa, zakochana, mów o nim, mów...”.

 

Oj Esiu, Esiu Mój Kochany...

 

I feel you in every stone In every leaf of every tree If ever grown I feel you in everything In every river that might flow In every seed you might have sown I feel you… In every vain In very beating of my heart Each breath I take I feel you anyway In every tear The time I shed In every word I’ve never said I feel you…

 

I feel him, I need him, I’m crazy about him.. Uśmiecham się do jego zdjęcia... Zwariowałam, teraz to wiem na pewno. Zwariowałam nagle, niespodziewanie, ale z sensem. Bo skoro życie jest snem to miłość jest jego śnieniem...  

 

Poza tym moja mama ma dziś imieniny, będę musiała jej jakąś e-kartkę wysłać. Postanowiłam, że nie powiem im kiedy przyjadę, zazgrzytam kluczem w zamku i zrobię niespodziankę. Ale będzie fajnie, zaskoczą się totalnie.

 

Patricia Kaas cudnie wprowadza w kołyszący nastrój, zaraz dam się porwać dźwiękom muzyki. Chciejstwa wywołują drżenie kolan i niespokojność myśli. Opętały mnie. Jestem zakładniczką moich chciejstw, których póki co nie mogę wypełnić. 

 

 

alexbluessy : :