Najnowsze wpisy, strona 59


gru 12 2004 Exhausted.
Komentarze: 6

Rany, jak nic mi się nie chce!!! Koszmar, a trochę roboty i dziś i jutro mnie czeka. Grrr...

... włączyłam płytę zatytułowaną „moje do kołysania”, zapaliłam żurawinową świeczkę, zakopałam się pod kocem i czekałam. Nawet chwilami zdarzało mi się przysypiać, a mimo to czujnie nasłuchiwałam domofonu. W końcu się doczekałam, ale postanowiłam udawać, że zapadłam w sen. Dlatego nie poderwałam się odebrać, tylko pozwoliłam to zrobić swojemu współlokatorowi. Ledwo Esio próg mojego mieszkania przekroczył chciał wiedzieć gdzie się schowałam, Cz. powiedział, że śpię. To Moje Kochanie pyta się czy już długo tak śpię i bez ceregieli wszedł do pokoju, powiedział „hej kochanie”, ale na brak reakcji z mojej strony wyszedł co by się rozebrać. A ja już prawie się pod tym kocem ze śmiechu dusiłam, ale dalej „spałam” snem twardym. W końcu Gucior wszedł, nachylił się, powtórzył „co udajesz, że śpisz? Wstawaj kochanie...”. Ale nie dawałam za wygraną. To on mi jakąś smakowicie pachnącą torbą zaczął przed nosem machać, w końcu położył ją tak, żeby to pachnące coś, co w środku było, mnie swoim zachęcającym zapachem obudziło. Ale Olusia dalej dzielnie walczyła ze śmiechem, który pohamować było coraz trudniej. Spod koca usłyszałam jak Mój Mężczyzna mości się na krześle (jak on mógł tak robić, przecież spałam!!!), szeleści kolejną reklamówką i jakimiś papierkami. W końcu musiałam się poddać...

Usiadłam i nieprzytomnym (sprytna imitacja) wzrokiem popatrzyłam na Eśka. On na mnie, ja na niego. Zapytałam wzrokiem co on tu robi, i co przed moim nosem robi pachnąca smakowicie torebka. Co się okazało. Esio przyszedł do mnie, i czym mnie zadziwił, z zamiarem wyjścia do miasta, zostania na noc i odjechania dopiero rano. Jupi. Bo prawdę mówiąc byłam przygotowana, że zabawi godzinę, dwie i pojedzie. Jak ja lubię takie niespodzianki!!! A teraz co było w reklamówkach: pod nos podsunął mi pyszne mięsko drobiowe ze śliwką – mniam. A dlaczego je podsunął??? Bo najwidoczniej nie przyjął do wiadomości, że moje krwawienia z nosa pojawiły się (jak zwykle o tej porze roku) z powodu przeziębienia, ale wg Esia podstawą była anemia i złe odżywianie. Dlatego postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. W  drugiej, tradycyjnie, były puszki z Piastem. Dalej siedziałam i patrzyłam na niego, a on coś za plecami chował, a potem kazał zgadywać w której ręce coś jest. Machnęłam w nie za bardzo sprecyzowanym kierunku, a on wyjął dwie czekolady. Popatrzył, uśmiechnął się i powiedział, ze mam szczęście bo z nadzieniem jogurtowym i tak by mi nie dał. A ja wybrałam swoją ulubioną – Milkę z rodzynkami i orzechami. Kochany jest, prawda??? Tylko co z moją dietą???!!! O raju...

A potem się zaczęło. Pachniał tak... no tak... oczywiście skończyło się na tym, że mój nos w zagłębieniu esiowej szyi się znalazł. Bo ten Adidas tak na jego skórze pachnie, że kosmatki pojawiają się natychmiast, zanim jeszcze zdążę pomyśleć o... czymkolwiek. Esio leżał, jedną ręką mnie przytulał, a drugą robił mi, bardzo zadowolony z siebie i efektów swojej „pracy”, z ust otwór gębowy ryby. Śmiał się przy tym bardzo. I już zaczynało nas nie być. Ciągle mój nos znajdował się w swoim ulubionym miejscu, do tego tak genialnie pachnącym, Żże aż sobie zamruczałam. A co powiedział Esio??? Powiedział, że jestem „zajebista bo on mnie całuje i chciejstwa ma, a ja mu mruczę i nos w szyi trzymam”. W odpowiedzi uśmiechnęłam się tylko słodko. A potem już nas nie było. Nie było chłopaków w sąsiednich pokojach, no nic nie było. My tylko. Jak bardzo nie chciało mi się odprzytulić od niego, nawet sobie nie wyobrażacie. Ale musiałam bo zbliżała się 19 i Moje Kochanie chciał „Fakty” obejrzeć, a poza tym musiałam zacząć się do wyjścia szykować. W międzyczasie zadzwoniła moja Mama, potem włosy się zbuntowały i ni cholery nie chciały się uczesać (jutro za karę powędrują do fryzjera), a Esio jeszcze Piasta nie skończył. Tak więc wyszliśmy z domu w zasadzie w godzinie, o której powinniśmy być już w „Za szybą”.

Tam już czekał na nas O., jakieś koleżanki chłopaków wykręciły się dołem i nie dotarły. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy i w zasadzie o północy byliśmy z powrotem w domu. Ale ja miałam ochotę... On chyba też. Ale to zdrowy objaw, więc specjalnie mnie to nic a nic nie martwi. Dowiedziałam się też, że Esio dnia 31 grudnia będzie starał się nauczyć mnie jazdy na nartach. Hmmm... To ja mu powodzenia życzę, choć uczennica jestem dość pojętną. I chciałabym go namówić na wyjazd na ITB do Berlina w marcu. Tak bym chciała żeby się zgodził... Powiedzcie mu żeby się zgodził, co???

Co najzabawniejsze w drodze „ Za szybę” zaczęliśmy sprzeczać się o pieniądze – zupełnie jak małżeństwo. Gula mi w gardle stawała, on się stawał jakiś lekko poirytowany, ale w końcu wyszliśmy z tematu cało. Szybko nam przeszło bo, jak już nie raz pisałam, nie jesteśmy się w stanie pokłócić tak porządnie. Póki co nie jesteśmy w stanie, a może nie będziemy... W knajpie żartowaliśmy z tego i tamtego, ale były to sprawy śmieszne dla naszej trójki toteż nie będę się zagłębiać w ich opisywanie, choć dotyczyły moich z Eśkiem relacji. O. tylko siedział, patrzył i się uśmiechał kiedy z Ukochanym zaczęliśmy „pojeżdżać” po sobie jednocześnie dając sobie wyraźnie do zrozumienia czego nam się chce. Przy szatni obwieściłam Esiowi, że jestem rozbrajająca, czemu on przyklasnął, ale już nie pamiętam o co chodziło. W każdym razie zapewne w/w stwierdzenie dotyczyło jakiegoś mojego zachowania.

Swoją drogą to już się nie mogę Sylwestra doczekać. A to jeszcze tyle czasu... Przecież dopiero za dwa tygodnie pojadę do Rodziców... Przez pięć dni zamierzam nic nie robić poza spaniem. Bo jestem zmęczona, czuje to. Najchętniej spać zaczęłabym już teraz, ale jeszcze te 2 tygodnie jakoś się pomęczę. Mam nadzieję, że wytrwam. Eh...

To co, przyjemnego popołudnia, nie??? Na razie.

alexbluessy : :
gru 11 2004 W kinie, w Lublinie.
Komentarze: 7

Gdyby nie natrętne i dosadne budzenie nastawione w mojej ślicznej bordowej komóreczce pewnie zaspałabym i na kurs nie dotarła. A dziś miały być jedne z najważniejszych zajęć – obsługa grup wyjazdowych. Bardzo ciekawe i dużo wnoszące do poglądu na moją przyszłą pracę. Nawet szybko te 4 godziny minęły i już po 13 wyszłam na zalany słońcem plac Grunwaldzki.

... było ciepło, słońce delikatnie świeciło w twarz. O tym, że jest zimna przypominało jedynie mroźne, ale ciepłe jednocześnie, powietrze. Z przyjemnością do domu wróciłam na nogach. Po drodze, zupełnie nie wiem dlaczego, przyczepiła się do mnie piosenka Brathanków „W kinie, w Lublinie”. Szłam nucąc ją pod nosem i zastanawiałam się czy może jednak nie zawrócić i nie przejść się na Giełdę Minerałów i Spotkania Zdrowia i Niezwykłości. Nie zawróciłam, nie chciałam sama. I nie ma to nic wspólnego z tym, ze ja bez niego nigdzie się ruszam – po prostu nie miałam ochoty na samotny spacer, chciałam z nim.  A on w tym czasie w pracy, ciekawe kiedy się odezwie... Bo wczoraj o 23:07 odebrałam smsa, że ma nadzieję, że nie odleciałam z LOT-em, że życzy spokojnej nocy, kolorowych snów, że kocha. Miałam nie odpisywać, ale w końcu napisałam, że jeszcze nie poleciałam, że I’m still here, ale że jak mnie życie za mocno zaboli to może... W języku Puszkina dodałam „я тоже люблю тебя”. Czemu nie po polsku nie wiem.

K. odpisała, że przelew zrobiła już dawno, ze powinien już dojść. Ale nic nie doszło, w poniedziałek będę musiała przejść się do banku. To ja się do cholery jasnej ciasnej wynosiłam z jednego banku do drugiego żeby mi też jakieś przekręty robili??? Dostałam też zaskakującego smsa od Mojego Brata Kochanego z jego nowego telefonu. Jupi, będę mogła z nim esemesować!!!

Tak mi ta piosenka Brathanków wsiadła na głowę, że męczę ją już od kilkunastu minut. Ale mam ochotę ją śpiewać, bo też chciałabym żeby Esio mnie tak kochał...

... bo ja czasem, głupio, myślę, że nie jestem dla niego odpowiednia. Bo na nartach nie jeżdżę i cholernie boję się, że wstyd mu przyniosę (i że skończy się tak, jak w drugiej części Bridget Jones – kto widział, ten wie). Dziś na kursie uświadomiłam sobie, że nic nie widziałam, nic nie znam, a on zjeździł kawał Europy. A ja co??? Na ITB do Berlina pojechałam i trochę miasto zwiedziłam??? Przecież to nic, moja wiedza i znajomość w kwestii europejskich zabytków jest niemal żadna, raczej teoretyczna. Eh... I choć wiem, że na podstawie takich małostek ludzie się w pary nie łączą, te natręctwa są czasem dość uciążliwe. Szczególnie, że Sylwester z nartami się zbliża... Eh... Poza tym przytyło mi się trochę. Słowo daję, koniec z piwem i ze słodyczami.

„W kinie, w Lublinie – kochaj mnie... W metrze i w swetrze – kochaj mnie...!!!”

I to by było na tyle. Pa.

 

A ktoś może ma pojęcie jak tu dodać muzyczkę???

alexbluessy : :
gru 11 2004 Keep smiling.
Komentarze: 1

Chciałabym żeby było jak w reklamie kawy, gdzie najpierw obudził ją pocałunkiem, potem podarował kwiaty a potem kawę jej zaparzył. Tymczasem jestem budzona przez jego budzik, ten w telefonie i od środy ten w zegarku. A dziś??? Dziś było podobnie, no może z tą różnicą, że on sam obudził się przed budzikiem i wyszedł z pokoju. Przekonana, że zaraz alarmy się rozdzwonią wstałam z zamiarem udania się do kuchni, ale Eśko ubiegł mnie swoim powrotem do łóżka. Stałam i patrzyłam, zapytałam czy nie wstaje. On, że ma jeszcze 20 minut, wzięłam z niego przykład i też wróciłam pod ciepłą kołderkę i w ciepłe esiowe ramiona. On spojrzał, uśmiechnął się i zapytał: „a co ty misia, w amoku sennym już wstawać chciałaś?”. (bo stałam taka sierota z roztrzepanym włosem, w piżamie i na boso, niewidzącym wzrokiem patrząc przed siebie) Na to ja, że chyba tak... Jeszcze chwilę poleżeliśmy, a potem on poszedł do łazienki, a ja do kuchni. Wypił, zjadł i poszedł. Przed wyjściem dał mi buziaka w czółko – i wierzcie, może dla niego nie, ale dla mnie to dużo znaczyło. Ten gest oznaczał dla mnie coś w rodzaju... był taki inny... ale to może dla mnie, dla niego mógł to być zwykły buziak w czoło na pożegnanie.

A potem się zaczął. Kolejny piątek skończył się równie szybko jak się zaczął. Jakiś palant w punkcie, gdzie można coś wydrukować albo zrobić ksero próbował mi udowodnić, że nie wiem jak się kopiuje plik na dyskietkę. Miałam ochotę mu wygarnąć, ale spieszyłam się i dałam spokój. Prawda wyglądała tak, że przed wyjściem z pośpiechu zamiast właściwego pliku ściągnęłam na dyskietkę jego skrót. Ale to nie oznacza, że nie wiem jak się to robi!!! Musiałam wrócić do domu, w oka mgnieniu skopiować to, czego nie zrobiłam i wrócić do tegoż samego pana żeby dwie strony wydrukować. Postałam sobie w kolejce, powściekałam w duchu, potem pobiegłam do biura żeby program wycieczki po Mazowszu wreszcie oddać (w międzyczasie zauważyłam trochę niedociągnięć (powinnam trochę więcej przysiąść..). Jeszcze wizyta u babci i w końcu jazda na lotnisko. Dobrze, że babcia dała mi coś ciepłego do jedzenia i kawę bo na tym lotnisku to jedna wielka paranoja wyszła. Bo okazało się, że nasze biuro nie do końca dogadało się z dziewczyną, która miała nas oprowadzać i nikt nie był przygotowany, że przyjdzie grupa przyszłych pilotów wycieczek itp., itd. Było nas wszystkich siedem osób, zadzwoniliśmy do biura, kierowniczka zaczęła coś w rodzaju pertraktacji z obsługą lotniska. W efekcie pieczę nad nami objął szef marketingu, zaprowadził nas do terminalu krajowych odlotów, policjant pokazał na jakiej zasadzie prześwietlani są ludzie i ich bagaże podręczne. Wszystko to trwało nie wiele ponad 40 minut, czyli że dojazd zajął mi sporo więcej. Dobrze, że w drugą stronę mogłam zabrać się z koleżanką samochodem. Jutro pogadamy sobie z panią z biura. Najlepsze jest to, że sama nam takie lotniskowe szkolenie zaproponowała, dzisiaj się z nią widziałam, ale ani słowem nie wspomniała czy przypomniała o spotkaniu na Strachowicach. Trochę mnie to zdziwiło, ale nie zawracałam sobie głowy.

Koleżanka mnie podwiozła w moje rejony więc jeszcze wstąpiłam do moich wakacyjnych współlokatorek żeby dowiedzieć się co z przelewem za telefony – przecież nie będę sponsorować rozmów z jej facetem w Niemczech, nie??? Nikogo nie zastałam. Wysłałam smsa, ale też bez odzewu.

Dobrze, że ciemno było kiedy szłam od tramwaju do domu bo łzy mi kapały dość obficie. Nie daję sobie rady, tak czuję. Robię dobrą minę do złej gry, udaję przed ludźmi, że jest wszystko okej. Taka amerykańska, cholerna, zasada KEEP SMILING!!! Nie ważne, że ci źle, że nie widzisz sensu, że ci smutno – masz się uśmiechać. Czyli chyba mam w sobie trochę voilterairowskiego optymizmu. Przecież to on kilka wieków temu powiedział, że „optymizm to obłęd dowodzenia, że wszystko jest dobrze, kiedy nam się dzieje źle”. Ledwo starcza mi na życie. Gdybym nie kupowała książek potrzebnych na studia, nie kupowała leków zalecanych przez Pana Doktora (co grozi stanami zwyrodnieniowymi i przedrakowymi), oszczędzała maksymalnie to może nawet miesiąc kończyłabym na delikatnym plusie. Ale nawet najmniejsze zachwianie, najmniejszy nieprzewidziany wydatek burzy mój finansowy plan na cały miesiąc. Nie mówię nic rodzicom – uśmiecham się przez zęby i łzy, ale mówię, że mam za co przyjechać (jakoś wygrzebię te 40 złotych na pociąg). Na ich pytanie „masz za co jeść” odpowiadam, że mam bo co mam im powiedzieć??? Płacą mi za studia, za kurs  - wystarczy. Tym bardziej, że ma jeszcze brata, któremu też się coś należy. Nie mogę wyegzekwować od K. kasy za te cholerne telefony, a nie mam też chęci zakładania za nie z pieniędzy, które dostałam z okazji świąt czy Mikołąjek. To nie tak ma być. A tracę już nadzieję, że uda mi się je odzyskać – czyli będę musiała dobić do sumy, którą mieć powinnam z własnej kieszeni. FUCK!!!

Co za tym idzie nie pójdę jutro z Esiem na Giełdę Minerałów do Hali Ludowej bo na cholerę, skoro nawet na bilet będzie mi szkoda nie mówiąc już o kupowaniu czegokolwiek. Tym samym mogę sobie odpuścić Spotkania Zdrowia i Niezwykłości. Grrr... Wierzcie mi, że odliczam już dni do 22 grudnia wieczorem. Bo nim się na dobre zacznie 23 grudnia wsiądę w pociąg i pojadę do Rodziców i Brata. Tam zapomnę, odpocznę, choć trochę. Potem wyjadę z Eśkiem w góry – na ten wyjazd czekam najbardziej, jego potrzebuję najbardziej. I myślę, że on też. W jakiś sposób może być nam pomocny, choć i tak jest cudownie.

A byłoby jeszcze bardziej gdybym wracała do domu, w którymś ktoś na mnie czeka. Żebym mogła zrzucić z siebie cały brud i zmęczenie. Wziąć prysznic, a potem przy herbacie (po rosyjsku to by było беседовать за чаем) porozmawiać, zrzucić z siebie wszystkie rozterki, ból dnia, albo po prostu pomilczeć. Tymczasem witają mnie milczące puste ściany. Czasem myślę, że wolałabym mieszkać sama bo ze współlokatorami i tak nie ma za bardzo kontaktu. Kupiłabym sobie psa, biegałabym nago (względnie w ręczniku czy piżamie) po mieszkaniu, słuchała muzyki na full i byłabym sobą. Dawałabym upust nagromadzonym w ciągu dnia emocjom. Nadal byłabym sama, ale to byłaby inna samotność. Tymczasem nawet we własnym domu czuję się trochę pod ciągłą obserwacją. Mam wrażenie, że jak tylko przychodzi Esio (a zadomowił się już trochę) chłopaki witają go wymownym spojrzeniem, jakby czuli... myśleli... Że nie wspomnę już o spojrzeniach, jakie czuję na sobie następnego dnia na sobie. A może to tylko moje paranoje??? Wolałabym żeby tak było. Choć nie powiem, że ich obecność, szczególnie Ł. bo przez ścianę mam jego pokój, nie działa na mnie rozpraszająco. Bo M. i Cz. mają pokój w innym miejscu, ich obecność (nawet w podświadomości) nie jest taka uciążliwa. Eh...

... u babci znalazłam książkę Krystyny Siesickiej „Pamiętaj, że tam są schody!”. Wiecie co spowodowało, że chciałam koniecznie ją przeczytać??? Słowa, które autorka zamieściła na tylnej okładce: „...Pewnego dnia padał deszcz, chmury nad miastem wisiały ciemne, ciężkie i ponure. W mieszkaniu było zimno. Kocica przepadła gdzieś i dopiero po jakimś czasie wyszła spod tapczana, ziewająca i w złym humorze. Ja również byłam ziewająca i w złym humorze. Pomyślałam wtedy, że koniecznie powinnam zrobić coś wyłącznie dla siebie, coś co poprawi mi nastrój, ale że nie może to być ani sweter wydziergany szydełkiem, ani krupnik na żeberkach, ani nawet kompot z jabłek, na który miałam ochotę. Postanowiłam napisać sobie książkę, i to jest właśnie ta książka...”. Mam ją teraz przed sobą, najpierw gorący i pachnący prysznic, potem ciepły koc i pożywka dla zbolałej duszy. Straszną mam ochotę zaśpiewać fragment „Jolki” starej, dobrej Budki Suflera - „przyjdź tu zaraz, coś ze mną zrób, nie zostawiaj mnie samej...”. Ale nie dziś. Dziś mam wieczór dla siebie. Z gorącym i pachnącym mandarynkowym żelem prysznicem, kakaowym balsamem do ciała, peelingiem i innymi pierdołami do twarzy, gorącą i bardzo czekoladową czekoladą w kubku (jedną już wypiłam zagryzając kamyczkami orzechowymi – kolejne centymetry w udach/biodrach... wrrr...) i książką właśnie... Wypracowanie dla dr Z. może chwilę poczekać...

... a na bocznej ściance mojej nocnej szafki wisi, niezmiennie od września czy nawet sierpnia, cytat z Anny Achmatowej – „Zasnąć stroskaną, wstać zakochaną, zobaczyć czerwień maków”. Esio wczoraj zapytał czy jeszcze mi się to nie znudziło, odparłam że nie, ale przecież on nie musi tego czytać. To on na to, że ciężko jest nie czytać mając otwarte oczy (pominęłam fakt, że jakoś dziwnie nie jest to na linii oko-telewizor, tylko raczej z boku i nie naturalnie trzeba spoglądać w dół by natknąć się na ten cytat, ale nie będę się sprzeczać). Ale mogę zmienić, na przykład na taki: „Mówią: zwariowałeś przez tego, kogo kochasz. Powiedziałem: życie ma smak jedynie dla szaleńców”. Ciekawe co by sobie pomyślał???

Książka skończona, czekolada wypita. Skóra pachnie kakaowym balsamem, twarz jest przyjemnie miękko-delikatna po zastosowaniu peelingu i odżywiającej maseczki (wszystko made & promoted by AVON oczywiście). W książce Siesickiej znalazłam dość sympatyczne (tylko pytanie czy prawdziwe tak absolutnie do końca) stwierdzenie, że „ŻYCIE JEST NIESPRAWIEDLIWE, I BARDZO DOBRZE”. Poza tym dowiedziałam się też, że „uczucia nie mierzy się ilością mokrych chustek”. Coś w tym jest..., nie??? I te schody na okładce... i to światło bijące zza okna... Gdybym nie wiedziała, że to namalował William Wharton, pomyślałabym, że to „robota” van Gogha albo Renoire’a.

Chyba jeszcze pokuszę się o napisanie wypracowania dla dr. Z... Może w tym czasie Ł. uzdrowi swój komputer i podłączy mnie do świata. Bycie zależną od kogoś to straszna rzecz, nawet jeśli chodzi o kawałek kabla i dwa migające na niebiesko komputerki w prawym, dolnym rogu monitora. Grrr...

Dobranoc!!!

Aha, jeszcze dwie rzeczy w gwoli wyjaśnienia. Pierwsza to raczej prośba o NIE nazywanie mnie Alex. To, że w nazwie bloga właśnie taka nazwa figuruje o niczym nie świadczy i do niczego nie uprawnia. Takiej ksywki ma prawo używać tylko jedna osoba – Mój Kochany Brat., nawet Esio nie został obdarzony takim przywilejem. I druga sprawa. To, że na esiowe autko mówię porsche, wcale nie oznacza, ze jest ono porchem w rzeczywistości. Zrezstą nie ważna marka, ważne że samochód własny, że jeździ i niebezpieczeństwa na drodze nie stwarza. I tyle.

(Jeśli czytacie tą notkę w sobotę to znaczy, że Ł. swojej maszyny nie uzdrowił we właściwym czasie) I pewnie zaraz przeczytanie następna – już dzisiejszą.

 

 

alexbluessy : :
gru 09 2004 Błogo. (No, prawie).
Komentarze: 8

Podirytowana wychodziłam na zajęcia, wzięłam ze sobą „Zwierciadło” z zamiarem poczytania w tramwaju – żeby choć przez chwilę nie zawracać sobie głowy tym, co się dzieje. Zaczytana w wywiadzie z Marią Janion byłam już przy D. H. Podwale, kiedy poprzez gwar ulicy i pasażerów usłyszałam charakterystyczne powiadomienie o nowej krótkiej wiadomości tekstowej. (dla jasności, opis który zostawiłam na gg brzmiał: „czekam, ciągle czekam ale nic się nie wydarza”) Gucior pisał mniej więcej tak: „a na co moje kochanie tak czeka w opisie? Mam nadzieję, że na mnie wieczorkiem. Będę o 19:40 pod uczelnią. Do zobaczenia, buziaki”. Chyba nie muszę mówić, że gęba sama mi się uśmiechnęła i śmiała się jeszcze przez jakiś czas. Profesor z Uniwersytetu Adama Mickiewicza przestała mieć znaczenie, ale swoją drogą to całkiem serio myślę o wystosowaniu listu do tejże pani profesor – guru mojej licealnej polonistki.

Jeszcze na chwilę a temacie listów zostając. DIALOG odpisał, że niestety mogą mi jedynie zaproponować zmianę numeru bo pomyłki nie zachodzą z ich winy. No, ale sami powiedzcie, czy można wykręcając numer pomylić siódemkę z jedynką??? Jakoś trudno raczej...

Na zajęciach czekała mnie miła niespodzianka – kartkówka zaliczona na 5. kujon normalnie ze mnie, żeby tak łacina jeszcze szła tak dobrze. Na fonetyce słuchaliśmy przepięknych po prostu pieśni rosyjskich bardów. I nie mówię tu tylko o Bułacie Okudżawie. Coś pięknego... Muszę od doktora K. pożyczyć płyty, sam zresztą powiedział, że chętnie je udostępni. To ja na pana doktora przyczaję się w tramwaju – czasem jeździmy jednym o tej samej godzinie. I tyle z życia Uniwersytetu. Może jeszcze dodam, że pani anglistka usypiająca jest sama w sobie, toteż z moją koleżanką zaczęłyśmy zastanawiać się czy w języku rosyjskim istnieje coś takiego jak „question tags”, a jeśli istnieje to jak się go tworzy. Może, na przykład, tak: я пью, пью я. (ja piję, piję ja). Niezły ubaw miałyśmy, muszę przyznać.  I jakoś nam zajęcia minęły. Potem była „śpiewana – słuchana” fonetyka i koniec zajęć. Pod drzwiami już czekał Esio.

Jeszcze tylko wstąpiliśmy na Shella i byliśmy w domku. Wspólnymi siłami upichciliśmy spaghetti a’la carbonarra. Teraz ja sobie stukam na klawiaturce, a Moje Kochanie ogląda program publicystyczny. Aż boję się, że za głośno piszę, nie chcę mu przeszkadzać żeby się nie denerwował. Faceci mają hopla na tym punkcie chyba. Wiem, jak mój Tata reaguje. Niech sobie leży, popija piwko słucha dyskusji, a jak skończę to się nim zajmę. Esiem znaczy się. Dobrze mi. Gdyby nie ten stres, że zbyt głośno się zachowuję byłoby BŁOGO.

Bo błogo to być nie może do końca zważywszy na rozmowę jaka miała miejsce jakieś półtorej godziny temu w mojej kuchni podczas konsumowania makaronu przygotowanego na wyżej podany sposób. Bo oto powiedziałam, że ja za dużo jajek nie mogę jeść bo mam uczulenie na żółtko jaja kurzego. Na co Eśko pyta czy serio. Odpowiadam, że tak i mówię (w żartach rzecz jasna), że przecież od ośmiu (już prawie dziewięciu) miesięcy staram się mu udowodnić, że jestem elementem wybrakowanym. Na co on, że chyba musi w takim razie poszukać sobie innej dziewczyny. Czyżby początek końca??? Ja mam NADZIEJĘ, że nie. Cholera jasna, wiecie jak się poczułam??? Gula mi w gardle stanęła, płakać mi się zachciało ale się powstrzymałam. Co on miał na myśli??? Mam się czuć zagrożona czy jak??? Buuu...!!!

Oki, kończę. Prysznic wzywa a poza tym zaraz się „Debata” kończy...

Kolorowych snów!!!

alexbluessy : :
gru 09 2004 Bez zmian w zasadzie.
Komentarze: 5

Od wczoraj zmieniło się tylko tyle, że o 23:28 obudziła mnie moja śliczna bordowa komóreczka bardzo dobitnie dająca do zrozumienia, że otrzymałam krótką wiadomość tekstową. Znaków nie liczyłam bo nie miałam na to siły, a i treść samej wiadomości dotarła do mnie po chwili dopiero.

Życzył spokojnej nocy, kolorowych snów i przesyłał buziaki.

Wstałam niewyspana, głodna i bez chęci na cokolwiek. Z uczuciem ciężkości w głowie, poczuciem ogarniającej beznadziei i obojętności zeszłam do sklepu po chleb, wypiłam kawę, zjadłam dwie grzanki i jabłko, zabrałam się za zadania z fonetyki. Męczyłam je ponad godzinę.  Ale zrobiłam, jeszcze wypracowanie na poniedziałek, powtórka łaciny i będzie spokój.

Mój stan (pod)irytacji trzymający od wczoraj uparcie pogłębiła pani dzwoniąca jak zwykle do firmy InSERT, a na moje „to pomyłka”, powiedziała „o Boże, a czy to numer 787****?”. „Nie, to numer 787*^**.”, „O Boże, przepraszam, strasznie panią przepraszam”. Myślałam, ze się wścieknę. Nawet pranie nie pomogło, toteż je przerwałam i wysmarowałam e-maila do DIALOG-u z zapytaniem co w mojej sprawie można zrobić bo telefony do wiadomej firmy przed godziną (uwierzcie, bywa i tak) 8 rano nie są rzeczą przyjemną. Ciekawe co odpiszą, zaznaczyłam oczywiście, że żadna zmiana numeru nie wchodzi w grę. Grrr...

Teraz mam czas na zjedzenie chińskiej zupki wyprodukowanej w nadwiślańskim kraju, wypicie kawy i wyjście na zajęcia. Resztkami nadziei mam nadzieję, ze coś się wydarzy, coś innego – na co czekam uparcie i w tej chwili już nie skrycie. Już nawet do fryzjera nie zdążę pójść... Wrrr.

A moi kochani współlokatorzy swoje trzy grosze też dorzucili do mojej (pod)irytacji. W mieszkaniu mamy nadmiar wszelakich torebek i torebeczek foliowych toteż zamiast kupować worki na śmiecie używamy tychże, ale któryś z nich (nawet chyba wiem który) nie zwraca na to uwagi i wsypuje wszystko do kosza. Wrrr... I tak znalazłam tam dziś zgniłe liście i takież same jajko. Blech!!! Pominę już milczeniem fakt, że któryś następny używa mojego ulubionego kubka z którego wyjątkowo lubię pić kawę. Esiowy kubek też jest w nagminnym użyciu. chyba jakąś blokadę na nie zalożę...  Żeby chociaż rano staly umyte, nie bo po co, prawda??? Wrrr.

Ciągle czekam, że może coś się wydarzy, a nic się nie wydarza. Wrrr... Jutro piątek, nie idę na wykłady bo mam szkolenie na lotnisku. Na dzisiejszy angielski idę nieprzygotowana o nawet nie zajrzałam do niego od ubiegłego tygodnia. Nos mnie zaczął swędzieć (o dziwo po właściwej stronie), ale nawet nie śmiem marzyć, że może coś, może KTOŚ... Eh.

Poza tym połowa grudnia, śniegu jak na lekarstwo, zapachu świąt nie czuć ani trochę, jakoś tak bardziej paździerkowo-listopadowo jest niż zimowo. Grrr.

I jeszcze to Mazowsze cholerne musze na plac Grunwaldzki dostarczyć do jutra. Mam dość. Dobrze, że przynajmniej na uczelni nie jest nudno, stale coś nowego interesującego odkrywam i upewniam się, że to był dobry wybór tak chyba miało być – Ola rusycystka, hehe. Nawet wczorajszy wykład z językoznawstwa był porywający... homonimy, synonimy, antonimy, polisemia i takie sprawy.

PRZYTUL MNIE ŻYCIE, PLIZ PRZYTUL MNIE W UKRYCIU. Albo nawet w odkryciu, ale przytul.

 

alexbluessy : :