Archiwum wrzesień 2004, strona 7


wrz 07 2004 Let me ask WHY???
Komentarze: 3

Początek dnia standardowy. Pobudka o 7, zejście do sklepu po słodką bułkę z makiem, zaparzenie kawy i wylegiwanie się jeszcze godzinkę z książką („nowy” Wiśniewski).

 

Plan na dziś: oddanie butów do szewca, zrobienie przelewu w banku, wysłanie listu do dziadków spod Warszawy, spotkanie z Esiulkiem (tak! tak! tak! – już mnie nos po dobrej stronie swędzi), czekanie na tatę. Ale rodziciel dopiero późnym wieczorem się pojawi, do tego czasu zamierzam spędzić czas niezwykle ciekawie w Esia towarzystwie.

 

Ponieważ Moje Kochanie wyjeżdża w sobotę pomyślałam, że może skorzystam z zaproszenia A. i pojadę do niej na weekend. Jeśli jej zaproszenie nadal jest aktualne oczywiście, ale w tej sprawie będę do niej za chwilę dzwonić.

Co się zaś wyjazdu Esia tyczy. Należą mu się wakacje, rozumiem to. Jest mi trochę przykro, że nie mogę z nimi jechać, ale tak się złożyło. Zresztą wylegiwanie się plackiem na plaży i smażenie brzucha w słońcu to nie jest mój ulubiony sposób spędzania wakacji. A oni jada głównie w tym celu. Co nie znaczy, że nie zazdroszczę. Trochę na pewno. Hm, ostatecznie W., chłopak K. (siostry Esia) też zostaje. Złączymy się więc w czekaniu... Mnie bardziej chodzi o to, że Esia tak długo nie było, że wrócił i że znowu wyjeżdża. O to mi najbardziej chodzi, z tym trudno mi się pogodzić. Wczoraj nawet trochę jeszcze pochlipałam z tego powodu, ale dziś już mi lepiej. Szybko minie. Skoro te 4 miesiące zleciały nie wiadomo kiedy, to co znaczy 13 dni, am I right???

 

A w kalendarzu już sprawdziłam, że majowy weekend się bardzo ładnie ustawił, dużo jest dni wolnych i na ten czas ja sobie coś wymyślę. Może Wiedeń, a może Paryż??? Będę musiała nad tym pomyśleć. Mam dopiero 22 lata i całe życie przed sobą. Jeszcze się najeżdżę, jeszcze się naoglądam cudów tego świata, jeszcze zdążę. A ten Wiedeń z Paryżem to myślę, ze niezły pomysł. Względnie może być Sopot. Byle z Esiem, tak by było najlepiej. Hehehe, wiadomo.

 

Kurcze, od kilku dni budzę się z takim niesamowitym i nieznanym mi wcześniej uczuciem zadowolenia. Mam ochotę krzyczeć (treść wiadomą, znaną i oczywistą pewnie od dawna). Nie krzyczę żeby nie spłoszyć ciszy. I oczekiwania. Niecierpliwego czekania na niespodzianki dnia. Najlepiej te miłe.

 

A czas bez Esia wykorzystam na poszukiwanie słowników (ulubione godziny spędzone w księgarniach językowych) polsko – rosyjskich i odwrotnych. Powłóczę po mieście, dowiem się co i jak z koncertem Bajora, przeczytam zaległe lektury, zorientuję się w karnetach na basen bo zamierzamy się z Esiem zapisać (w związku z tym muszę zaopatrzyć się jeszcze w okulary i czepek). No, ja to bym pewnie trochę wolała koniki, ale Esio nie jeździ... Szkoda, kiedyś go nauczę. Może, jak Bóg pozwoli. Do łyżew już go przekonałam i powiedział, że pójdzie ze mną na Spiską. No i GREAT!!!

Szybko minie... A potem on już nie wyjedzie. Hehehe...

 

... i przyjdzie Wieczór. Będą świece, będzie winko, które Esio przywiezie, będzie Michał Bajor w głośnikach. Zrobię makaronową zapiekankę i szarlotkę, na którą moje Kochanie już doczekać się nie może. Serce w to całe włożę...

 

Jezu!!! Ze mną coraz gorzej jest...

..................................

 

To już wszystko załatwione. Esio jedzie do Złotych Piasków, a ja do Jelcza-Laskowic „na ploty”. Great.

 

Znowu ich widziałam. Dwóch kominiarzy, tych co wczoraj. Tylko dziś nie miałam na sobie żadnego guzika, to szukaniem faceta w okularach głowy sobie nie zawracam. Na upartego wystarczy ją odwrócić i spojrzeć na nocną szafkę...

Wczoraj „poskarżyłam się” Esiowi, że widziałam kominiarzy, chwyciłam się za guzik, wypatrzyłam okularnika, ale szczęścia jakoś mi nie przynieśli. Esio na mnie spojrzał i zdziwiony spytał „Minia, jak to nie przynieśli???”. Spojrzałam na niego, a on zamachał mi ręką przed oczami „hello, skarbie ja tu jestem...”

 

Oj Esiu, Mój Ty Esiu Kochany...

 

Tak sobie pomyślałam, że nie mam powodu rozpaczać, że Esio znowu wyjeżdża. Jako córka profesora, który często jeździł po świecie z wykładami (na gościnne występy, jak ja to mówię) powinnam się przyzwyczaić, że faceta nie ma, kiedy jest potrzebny. Wyjazd nie powinien robić na mnie wrażenia, jako że „skażona genetycznie” jestem.

Tak to sobie wytłumaczyłam. Może nie za mądrze, ale inaczej nie umiem.

A poza tym „to męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać...”. Tylko ile można??? Patrząc (i podziwiając) na moją mamę długo można.

 

Włączyłam kolejne 2 odcinki „Co ludzie powiedzą”, ale jakoś nie mogłam się skupić. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk smsa: „przeniesiony do rezerwy hahaha. Miłego dnia, zadzwonię później. Buziaki”.

Czyli nie pojadę na przysięgę (jakoś mnie to nie martwi specjalnie) i nie zobaczę Esia w mundurze. Póki co.

Tylko kiedy będzie to „później”??? Jakoś tak dziwnie mi się czas bez niego dłuży, smutek mnie nachodzi czasami, odliczam godziny do spotkania, potem jest radość, ale wskazówki zaczynają biec jak szalone. I znowu trzeba się rozstać... I to jego, zakończone buziaczkiem, „do jutra...” dające nadzieję, pozwalające czekać, niecierpliwie i z ciekawością oczekiwać nowego dnia.

 

Ważne, że on jest. Że jest namacalny, po drugiej stronie kabla, na drugim końcu miasta (jakby nie patrzeć tam jest takie połączenie dobre, że .śmiejemy się nawet, że wszystkie drogi prowadzą do Esia). Że można dotknąć, poczuć, usłyszeć.

 

To skoro tak jest, dlaczego moja przyjaciółka Gula wróciła???

 

 

 

 

 

 

 

alexbluessy : :
wrz 06 2004 Znowu.
Komentarze: 2

Moja przyjaciółka Gula wprowadziła mnie w tragiczno-rzewny nastrój. Chodziłam po domu i pochlipywałam po kątach. Bez konkretnego powodu.

 

Włączyłam „Stereo Typ” Kayah – myślałam, że pomoże. Niestety.

Nagle telefon. Esio. „Za chwilkę będę skarbie u ciebie...” – usłyszałam.

Sama nie wiedziałam czy się cieszyć czy płakać dalej. Ale, nie powiem, jakąś energię poczułam.

 

W końcu usłyszałam domofon. „Misia, skarbie, czemu ty masz takie czerwone oczka??? Płakałaś??? Mów mi zaraz Minia co się stało.”

 

Ja: Nie wiem, jakiś nastrój mam tragiczny dzisiaj...

E:  Misia, mów albo dam ci klapsa za płakanie. Skarbie, no... Chodź tu do mnie, powiedz co ci jest. Smutno ci??? Boli cię coś??? Minia...

 

Za takiego klapsa, prosto w usta to ja mogę cały czas płakać...

 

Przez łzy powiedziałam Esiowi, że mam poczucie jakiejś beznadziejności. Że nic mi się nie udało, ze 4 raz nie przeszłam prze rekrutację na studia (ale chyba wyjdzie mi na lepsze), że jakoś to wszystko nie tak miało być. A on jeszcze w przyszłą sobotę jedzie. Na całe 13 dni. Do Bułgarii. Z siostrą i przyjacielem „od zawsze” O. ale powiedział, że wyśle kartkę i przywiezie mi wino.

 

No, jak wino to mu wybaczę. Pod warunkiem, że razem z winem w parze będzie szedł WIECZÓR... Jaki??? Taki, ze mmm... Co ja gadam??? Pewnie, że będzie!!! Tylko, że znowu będę czekać, znowu go nie będzie. Znowu będę płakać, będę tęsknić.

 

A potem będę skakać z radości, znowu wyjdzie słońce, znowu będzie mi ciepło, bezpiecznie, czule. Do bólu będzie. Wszak 13 dni to nie 120, prawda???

 

Ale wracając do przerwanego wątku. Wygadałam się, wypłakałam. Zrozumiałam, wysłuchałam, przyznałam trochę racji, przytuliłam się do Esia i znowu poczułam się spokojniej.

„Kochanie, przecież ty nie jesteś głupia. Nie wolno ci tak myśleć. Jesteś mądra, śliczna, wrażliwość i ciepło bije od ciebie na kilometr. Naprawdę to, jaki kto skończył tryb czy kierunek studiów schodzi na dalszy plan. Uwierz mi skarbie.”

 

Dziękuję ci Esiulku!!! Dwa razy pod obojczyk. Dwa razy w kierunku rozmówcy. Przecież to takie proste.

 

Chyba namówię Esia na wspólne czytanie książki. Może „Samotności w Sieci”... Takie wspólne czytanie zbliża. A tym bardziej takiej naszpikowanej Emocjami i Uczuciami, jak „Samotność...” właśnie. Kto czytał, ten wie.

 

Porozmawialiśmy. To znaczy Esio przemawiał mi do Rozumku. A potem poszłam odsmażyć mu ziemniaczki, które zostały mi z obiadu i podwędzaną palcóweczkę, którą z trzęsieniem uszu wpałaszował (mama się śmiała, że jakim prawem zjadł Esio moją kiełbaskę, ale tata powiedział, że przywiezie jej jeszcze jutro. Dla Groszka. Czemu Groszka...???) Aż miło było patrzeć. A na deser bułeczka z pasztecikiem i bita śmietana, która z wczoraj została. Jeszcze tylko kawka i można oglądać film.

 

Tym razem udało nam się nawet włączyć „start filmu” i obejrzeć pierwsze 10 minut. Zaraz potem znowu straciliśmy wątek. My chyba jednak musimy oglądać filmy w jakiejś odległości od siebie bo inaczej to ciężko będzie.

 

... na balkonie Esio zapalił papieroska, dopił kawę, porozmawialiśmy. Jeszcze na chwilę wróciliśmy do pokoju. Jakoś tak się zrobiło, że nagle słowa same zaczęły ze mnie płynąć. Że tęsknię za rodzicami, że muszę się zawsze uśmiechać, zawsze dawać radę, zawsze być na baczność. Że jestem zmęczona, że czasem mam ochotę tupać, wyć i bić każdego, kto się nawinie. Powiedziałam też to, co pisałam wcześniej o wyjazdach taty.

Esio tylko głaskał mnie po głowie i mówił: „Misia, nie jeden ci zazdrości. Masz własne mieszkanie, świetnie sobie radzisz. Ja osobiście jestem z ciebie dumny. Zdaję sobie sprawę, że ci ciężko, że czasem masz dość, ale Misia... nie jeden by chciał być już na swoim i prawie niezależnie od rodziców żyć. Daj buziaka.”

 

Esio...

 

Wzięło mnie na słuchanie Marcina Balcara. Rzeczywiście jest tak, jak w jego piosence „ona przyjdzie do ciebie cichutko na palcach, owinie cię niebem i porwie do tańca, ona siądzie na tobie jak koliber płocha wtedy powiesz sobie, że naprawdę kochasz...”

 

Do mnie przyszła. Już nie zwracam uwagi na wyidealizowane „miłości” w książkach, nie przejmuję się tym, co widzę w telewizji, co słyszę w radio. Tam jest wszystko cukierkowo kolorowe, lukrowo słodkie, nieprawdziwe. Nie warto przejmować się tym, że naszym związku nie dzieje się tak, czy inaczej. Każdy jest przecież inny, czego innego oczekuje, w co innego wierzy, na co innego stawia.

Gdzieś wyczytałam, że miłość zaczyna się wtedy, kiedy przestaje się brać, a zaczyna dawać. I to dawanie sprawia niesamowitą frajdę. Jak zrobienie Esiowi bułeczki z pasztecikiem chociażby.

To ciepło, dotyk, bliskość, tęsknota i czekanie. To jest ważne.

 

Już nie zazdroszczę, już jestem spokojna, już się staram nie bać. Znalazłam Esia. Niech jedzie na wakacje, należą mu się. Jak wróci będziemy świętować pół roku razem (wino będzie jak znalazł) i pójdziemy na koncert Michała Bajora. Przecież to tylko 13 dni.

 

A jutro mu powiem „dziękuję”.

 

 

 

 

 

 

alexbluessy : :
wrz 06 2004 Przyjaciółka.
Komentarze: 3

Znowu mnie odwiedziła.

 

Moja przyjaciółka Gula. Ścisnęła gardło, zawiązała na nim supeł, powodując uczucie niemożności oddychania, ciężkości i głodu. Ten ostatni to bardziej w mojej głowie się wytworzył. Na tle nerwowym. Teraz powinnam pomyśleć co mogło być powodem odwiedzin Guli. Czym ja się denerwuję??? Co mnie aktualnie męczy, co we mnie siedzi powodując niespokojność??? Studia??? – raczej nie,  tu wszystko gra. Esio??? – na pewno nie, chociaż... Może to ta niepewność czy Esio znowu wyjedzie czy nie. No, teraz to byłyby góra 2 tygodnie, ale zawsze... Nie, no przecież wakacje Esia nie powinny być powodem zdenerwowania.

 

Sama już nie wiem. Przyjaciółka pojawiła się nagle, bez zapowiedzi dziś rano. Od razu przystąpiła do ataku. Wywołała duszność, jakiś irracjonalny głód i strach. Hm, jak siebie znam uspokoję się dopiero jak zobaczę Esia. A ja nie chcę się uzależnić.

 

... chociaż jak mam być szczera to mogłabym teraz zaśpiewać: „im więcej ciebie, tym mniej. Bardziej to czuję niż wiem, naprawdę im więcej ciebie, tym mniej jak to jest możliwe(...) czy nie wiesz że ja nawet kiedy jesteś tak blisko mnie tęsknię już za tobą...” Bo tak w istocie jest. Esio jest blisko, jemy razem obiad na balkonie, śmiejemy się czy oglądamy film i nawet nic nie wskazuje na to, że on zaraz sobie pójdzie a ja już tęsknię. Mam ochotę krzyczeć „zostań”, albo siłą zatrzymać...

 

Czy to jest normalne???

 

Najgorsze jest to poczucie, że nie daję mu tyle, na ile on zasługuje. Że nie daję mu tyle ciepła, uczucia i czegoś tam jeszcze z tym związanego, ile bym chciała. Strach??? Obawa przed utratą czegoś/kogoś??? A przecież ja mogę w ten sposób krzywdzić. Zawsze miałam problemy z okazywaniem uczuć. Nawet jak byłam młodsza miałam nieuzasadnione pretensje do mamy, że Mojego Brata Kochanego przytula, a mnie nie. A prawda była taka, że to P. przychodził i sam się ładował mamie na kolana, przytulał się. ja tak nie umiałam. Chyba do tej pory ciężko mi to przychodzi.

 

Esia i jego siostry słucham z zazdrością, kiedy mówią o swoich rodzicach. To zawsze jest „tatuś” i zawsze jest „mamusia”. U mnie „tata” i „mama”, czasem „ojciec”, czasem „matka”. Chciałabym cieplej o swoich rodzicach powiedzieć, nie potrafię. A może ja mam jakiś syndrom??? Jakiś kompleks??? Mówię teraz o tym, że nie udaje mi się (chyba) dać Esiowi tyle ciepła, ile bym chciała. Ja od niego tyle dostaję, aż czasem zastanawiam się czy na to zasługuję... A kompleks/syndrom??? Może to dlatego, że mój tata często wyjeżdżał, że do 12 roku życia w zasadzie go nie było, ze wychowywała mnie mama, podczas gdy on jeździł po zagranicznych uniwersytetach. Może teraz boję się, że Esio też wyjedzie albo coś w tym rodzaju??? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam głębiej, najzwyczajniej nie było mi to potrzebne do szczęścia. Teraz, kiedy pojawił się Esio, wydaje mi się, że może to jest jakaś pustka/pozostałość po taty wyjazdach.

 

Przywiozłam sobie od mamy kilka książek. „Elementarz twórczego życia”, „Pokochać siebie” i „Stanowczo, łagodnie, bez lęku”. Małe, krótkie, ale mam nadzieję, że treściwie i że znajdę w nich odpowiedzi chociaż na kilka dręczących mnie pytań. A może po prostu powinnam wybrać się do psychologa??? Coraz bardziej się nad tym zastanawiam. Kiedy tylko zacznie się rok akademicki i będę miała jako takie stałe dochody pomyślę o tym. Tylko nie chciałabym iść z wizytą do jednej z koleżanek mamy, raczej wolałabym kogoś obcego. Tylko czy takie coś ma sens???

Blog już nie jest sla mnie wystarczającą terapią. Przykro to mówić, ale chyba tak jest. Stał się już raczej czymś w rodzaju obowiązku. Przyjemnego, ale zawsze obowiązku. Szkoda.

 

Wiecie, kiedy budzę się rano widzę przed sobą Esia zdjęcie. Ręka mimowolnie sama przesuwa delikatnie po szybce, za którą jest jego twarz. Usta szepczą „Moje Kochanie...” Zaraz się rozpłaczę. Nie mam powodu. Chyba, że ta radość, to szczęście, które mnie spotkało i mam nadzieję, ze szybko nie opuści.

 

A za 23 dni będzie „święto” – pół roku razem. Hm, zważywszy, że 2/3 tego czasu się nie widzieliśmy to chyba nic szczególnego. Ale szybko zleciało, bardzo szybko. I kto by się spodziewał, że spotkanie po tygodniu rozmów na gg tak się zakończy. Widocznie tak miało być. Bo Przypadków nie ma. Oby tak dalej...

 

Przy Esiu uczę się dystansu do siebie, do świata. Uczę się cierpliwości, tęsknoty i miłości się uczę. O to chyba w tym wszystkim chodzi, żeby się uczyć od siebie nawzajem. Dzień bez Esia ciężko jest wytrzymać, ten żal, ta tęsknota, ale jednocześnie radość, że następnego dnia...

 

Dzisiaj też. Wracałam z Rynku, miałam coś do załatwienia w głównym budynku Uniwersytetu. Kiedy byłam już prawie na swojej ulicy zobaczyłam dwóch kominiarzy. Chwyciłam się za guzik (odruch bezwarunkowy bo na ogół w zabobony nie wierzę), powinnam czekać aż nadejdzie jakiś mężczyzna w okularach. Pierwszy na myśl przyszedł mi Esio, ale czekać do wieczora z zajętą ręką... W końcu weszłam do domu, może „mężczyzna w okularach” na zdjęciu też się liczy. Potem usiadłam do komputera i zachciało mi się płakać. Tak bez powodu.

 

W końcu jednak wzięłam się w garść i poszłam do kuchni z zamiarem zrobienia jakiegoś obiadu. I rozpłakałam się. najprawdziwiej się rozpłakałam się nad obieranymi ziemniakami. Myślałam o Esiu, o tym, co czuję, o tym, ze mi dobrze, ze ciepło, że bezpiecznie, że przestaje się bać.

A zaraz potem odtańczyłam szalony taniec z obieraczką do warzyw. Chciałabym mu tyle powiedzieć, tyle wyśpiewać, tyle dać. Żeby wiedział.

 

Ale on i tak wie. Powiedział to.

 

Przy Esiu chce mi się chcieć. Chciałabym go mieć przy sobie cały czas. Niech sobie siedzi w pokoju obok, albo w kuchni albo na łóżku i czyta swoją ulubioną „GW”, ogląda „Fakty” albo uczy się czy robi cokolwiek innego. tylko żeby był. Albo zrobić z nim obiad tak, jak kilka dni temu kiedy do niego pojechałam. A potem sjesta. Nic nie mówić, przysnąć, popatrzeć na siebie, uśmiechnąć się...

 

Czy ja się nie zagalopowuję w tych moich chciejstwach???

 

Nie wiem, sama nie wiem. Ale wiem jedno.

 

„Bo ja się tak boję, że coś się stanie i ja się obudzę, i dowiem się, że ten sen miał ktoś zupełnie inny. Myślisz, że wszyscy w takim stanie się ciągle boją? Tego, że wieczność może skończyć się pojutrze, po Teleexpresie albo nawet jutro rano?(...)A ja, ja się tak boję, że to marzenie, które mi się spełnia, po prostu kiedyś umrze. A sama wiesz, że czasami śmierć marzenia jest nie mniej smutna niż prawdziwa śmierć.”

 

Zapytam słowami Magdy, bohaterki „Martyny”:

 

„Myślisz, że miłość i lęk zawsze rodzą się jako bliźnięta? Że to ta sama chemia?”

 

Moja przyjaciółka Gula nie chce odejść...

 

 

 

 

 

alexbluessy : :
wrz 05 2004 Zachorowałam Chłopaka.
Komentarze: 6

Zachorowałam sobie Chłopaka.

 

Zachorowałam sobie Chłopaka podając mu pyszny, owocowy kisielek z tartym jabłuszkiem i bitą śmietaną. Taki sam, jaki podawała mnie i Mojemu Kochanemu Bratu nasza mama, kiedy byliśmy chorzy. I nie chodzi tu bynajmniej o zatrucie pokarmowe.

Zachorowałam Esiulka na jęczmień na powiece.

 

Ale od początku. Rano wstałam, zrobiłam jako takie zakupy i czym prędzej pobiegłam do Empiku w Rynku po książkę.

Tak, właśnie po tą. Po nową książkę Janusza L. Wiśniewskiego pt. „Los powtórzony”. Jest gruba, pachnie jeszcze drukarnią i na pewno jest niezwykła. Jak wszystkie jego książki zresztą. Leży teraz przede mną, już się nie mogę doczekać kiedy ją przeczytam. Hm, no tak, ale zaczęłam przecież „Greka Zorbę”, a w kolejce czeka jeszcze „Mistrz i Małgorzata”. I co robić??? Czytać tamte dwie na zmianę??? Czy może raczej powoli, z uczuciem niecierpliwości i tego cudownego uczucia czekania spokojnie przebrnąć przez Greka i Mistrza, aby potem delektować się deserem??? Już sama nie wiem. Jedno jest pewne, znając mnie nie wytrzymam i do jutra Wiśniewski będzie przeczytany.

 

W Galerii Dominikańskiej odebrałam zdjęcia z czerwcowego pobytu u rodziców i moich urodzin. Wyszły kolorowe, uśmiechnięte, bardzo ładne. Musze tylko Eśka namówić na wymianę. On mi odda takie, które zachwycony oprawił w ramkę i przy łóżku postawił (najlepsze jest to, ze rodzinie tez się bardzo ono podoba), a na którym wyszłam jak wypłosz. Hm, ale Esio mnie dziś uświadomił, że on bardzo lubi, kiedy wyglądam jak wypłosz i za żadne skarby nie odda mi tego zdjęcia bo je bardzo lubi. Uparciuch jeden, no!!! Powiedziałam, że ja mu za to jedno dwa inne dam, nie chce. A dwa inne, powiedział, że i tak sobie weźmie.

 

Kukurydza na obiad (o której nomen omen zapomniałam na kilka dni) była w połowie ugotowana, kiedy zadzwonił Esio i powiedział, że przyjedzie na film, a przy okazji pokaże mi zdjęcia z wyjazdu naszego weekendowego. I rzeczywiście przyjechał. Na widok jego przystojnej, uśmiechniętej twarzy od razu się rozpromieniłam. Tylko jedna rzecz się nie zgadzała. „Co ty Esiu kochany, kupiłeś sobie aktówkę???”. „Nie skarbie, jeszcze nie, to na razie laptop tatusia. Zdjęcia przywiozłem pokazać, musiałem je zrzucić tutaj bo rodzice zabrali aparat nad wodę” „Super...”.

 

A potem przy kawce (Esio) i wodzie mineralnej z gazem (ja) oglądaliśmy fotki i wspominaliśmy wyjazd. Jednomyślnie doszliśmy do wniosku, ze mogliśmy pobyt przedłużyć o jeszcze jeden dzień.

Zdjęcia obejrzane, film załadowany do stacji dysków, wszystko gotowe. Ejhm, no tak, ale trochę straciliśmy wątek. To znaczy nie mieliśmy czego stracać bo nawet nie nacisnęliśmy „start filmu”. Taka mała chwila zapomnienia.

 

W końcu Esiulek poszedł na papieroska, a ja ubijać bitą śmietanę do kisielku. I wtedy to się stało. Moje Kochanie dopalało papieroska, kiedy na powiece coś wyczuło. Coś jakby jęczmień. Dałam mu złoty kolczyk do potarcia i zaparzyłam rumianku. W tej sytuacji musiałam się zabawić w pielęgniarkę.

Esio położył się na łóżku z poduszką pod głową i okładem rumiankowym na oku.  A ja musiałam go karmić deserem. Wtedy właśnie pomyśleliśmy, że kisiel „wykrakał” chorobę. W żartach oczywiście. Esio co chwilę wykrzywiał się w grymasie „bólu” „oj misia kochana jak ja cierpię’ rączką nie mogę ruszyć, nogą też nie... ból jakbym nogi nie miał”. Słowo daję, że on to poczucie humoru ma. W ja siedziałam, karmiłam, poiłam, Esio tylko mruczał „o jak dobrze, o jaka solidna opieka, skarbie dziękuję”.

 

Rozczuliłam się.

 

W końcu pojechał do domu. Posiedziałby jeszcze gdyby nie to, ze był samochodem. A jakby mu się ten jęczmień powiększył to by na ślepo prawie jechał, a przecież Esiiulek mieszka na przeciwnym krańcu miasta. Kawał drogi.

Przed chwilą dostałam wiadomość na gg, ze „to coś z oka” już się zmniejsza. Powiedziałam, że to dobrze i że w razie czego zaaplikujemy drugi kisielek. A Esio, że to na pewno ten jeden już pomógł „kochanie dziękuję. Pyszny był.” Pewnie, że pyszny.

 

A jutro idziemy gdzieś „w miasto”.

 

Dziś jeszcze o 21 jestem umówiona z Moim Bratem Kochanym to dowiem się co w domu. Na razie wiem tylko tyle, że tata przyjeżdża we wtorek wieczorem bez farby bo im majstry schrzanili robotę i trzeba było poprawiać. Szkoda, ale za to miodu mi przywiezie i kiełbaski pysznej. No a mama po dwóch latach ma w końcu cały etat w szkole i szansę na drugi na uczelni. Nareszcie, pewnie biedulka odetchnęła z ulgą głęboko.

 

Bilans dnia na duży plus. Nowa, rewelacyjna książka, „zachorowany”, ale zaraz ozdrowiały Chłopak, cudowne popołudnie w towarzystwie tegoż i nadzieja na kolejny wspaniały tydzień.

 

A dokładnie tydzień temu, po 4 miesiącach zobaczyłam Esia. I mam go codziennie...

 

Jak mi dobrze!!!

 

alexbluessy : :
wrz 05 2004 Wszystko, co dobre...
Komentarze: 5

Jakoś to tak durnowato jest, że wszystko, co dobre zawsze się kończy.

 

A weekend w górach mógłby trwać i trwać i trwać. Było WSPANIALE!!! Cały czas świeciło słońce, było gorąco, leniwie, zakochanie. Blisko Esia było.

 

Spotkaliśmy się wcześnie rano na dworcu, kupiliśmy bilety, poszliśmy na peron. W pociągu osobowym przedział mieliśmy jak w pospiesznym i tylko dla siebie. :D :D :D Ja postanowiłam dospać, a Esio zaczął czytać swoją ulubioną „GW”. Rozczuliłam go kupieniem czekolady. Nie spodziewał się. zostałam wycałowana, obrzucona całą gamą „wyrażeń” (???) typu „Moja misia kochana”, „Moje kochanie”, „Skarbie dziękuję...”.

 

A przecież to tylko czekoladka. Mleczna Wedla. Tak nie wiele, a tak wiele znaczy... Hmmm...

 

Wysiedliśmy w Kłodzku. Plan był taki, że zwiedzamy co się da i jedziemy do Stronia Śląskiego (nie wiedzieć czemu ciągle myli mi się z Ustroniem i to Morskim) żeby tam spotkać K. (siostrę Esia) i jej chłopaka W. Dzień wcześniej powiedzieli nam, że będą szli górami do Lądka, a potem autobusem do Stronia. Nie wiem już czy nam coś się pomieszało, czy tak wcześniej z Esiem ustaliliśmy, że pojedziemy do Lądka, i tam będziemy na nich czekać. (W pewnej chwili, kiedy już mieliśmy wyjeżdżać z Kłodzka tak się zakręciliśmy, że o mały włos a byśmy pojechali do Stronia).

 

Ale od początku. W Kłodzku najpierw obeszliśmy Rynek, potem jakiś park, w końcu dotarliśmy do Twierdzy. I tu zaczął się „dylemat” – iść zwiedzać Podziemia Miasta czy Labirynt pod Twierdzą. Stanęło na Twierdzy i Labiryncie. Weszliśmy na widokowy bastion, zrzuciliśmy plecaki i w pełnym słońcu zaczęliśmy grzać sobie brzuszki. I jeść czekoladkę. Ale fajnie się ją jadło, taką prawie rozpuszczoną, czekoladową, pyszną, i do spółki z Esiem. :D :D :D.

W końcu słoneczko nas wygoniło w chłodne podziemia. W korytarzach minerskich przyprawiających o klaustrofobię było chłodno, ciemno i... I miałam kosmate myśli. A Moje Kochanie szeptało w ucho „w prawo misia”, „w lewo misia”, „zbaczamy z trasy, potem nas znajdą...”. Właściwie dlaczego nie... Mmm...

 

Ostatecznie z trasy nie zboczyliśmy i prosto z Labiryntu potuptaliśmy na dworzec autobusowy. Po godzinie byliśmy już w Lądku. Wysiedliśmy, spojrzeliśmy w lewo, w prawo, potem na siebie z pytanie „w którą stronę iść”. Wybraliśmy drogą na wprost. Dotarliśmy do Rynku. I właśnie tam, pod planem miasta to się stało. Rzecz straszna, niesprawiedliwa. Założyliśmy się. Esio miał ogromną ochotę na kąpiel. W basenie, jeziorze, nieważne gdzie byle się zanurzyć w wodzie. Na planie Lądka znaleźliśmy opis obiektu „Zespół Basenów Miejskich”. „Kochanie to nasz cel” usłyszałam. „Skarbie, ale wydaje mi się, że Basen Miejskie tak zwane to są przy pijalniach wód, nie wykąpiesz się tam...”. „Misiu moja kochana, na pewno mam rację. Idziemy. Daj rękę.” „Kotek, ale zobaczysz, już pomijając prawdę ogólnie przyjętą, że to kobieta ma zawsze rację, że to jest właśnie pijalnia” „Skarbie, załóżmy się o 2 piwka” „Ja się z tobą nie zakładam. I tak wiem, że mam rację, poza tym ciągle nie zobaczyłam swojego czerwonego wina, które wygrałam przed twoim kochanie wyjazdem”. Iście pod górę, kilka razy pytanie o drogę, przekomarzanie się doprowadziło nas do Pijalni Wód „Wojciech”. Weszliśmy, napiliśmy się wody, zrobiliśmy kilka zdjęć, wyszliśmy i udaliśmy się w stronę, gdzie miał znajdować się odkryty basen. Rzeczywiście tam był, ale bez wody, co pozwoliło mi łudzić się, że może jednak wygram ten jakże niesprawiedliwy zakład. Niestety.

 

... zmęczeni postanowiliśmy coś zjeść. Znaleźliśmy małą, przyjemną pizzerię, zamówiliśmy po pizzy i piwie – byłam honorowa. Esio dostał swoje 2 piwa – i czekaliśmy na resztę. 3 godziny czekaliśmy. Co chwilę dostawaliśmy smsy, że zaraz będą, że już dochodzą. W końcu tak nam się zebrało na sen, że postanowiliśmy wrócić pod jakąś fontannę w Parku Zdrojowym i tam zaczekać na znajomych. Uż wychodziliśmy z małej uliczki, przy której stała pizzeria kiedy ich zobaczyliśmy. Byli wyczerpani, ledwo widzieli na oczy, ale się uśmiechali. Pogratulować krzepy.

 

Teraz oni poszli coś zjeść, a my z Esiem wybraliśmy się na szukanie jakiegoś noclegu. Szliśmy główną ulicą i na drzwiach jakiegoś lokaliku zobaczyliśmy napis „wolne pokoje”. Weszliśmy się zapytać. Rozmowa Esia z panią w lokaliku:

E. – dwie dwójki

P. – małe czy duże?

E. – duże

P. na miejscu czy na wynos?

E. na wynos

Pani podeszła do kasy i coś tam zaczęła wklepywać. Popatrzyliśmy na siebie z Esiem zdziwieni tym, co pani robi. W końcu Esio powiedział, że nam chodzi o pokoje. Ona zaczęła się śmiać bo sama miała na myśli pizzę. My z Esiem tez buchnęliśmy śmiechem. W ostateczności na jedną noc pokojów nam nie wynajęła.

 

Było już koło 19 kiedy wróciliśmy do „reszty grupy”. Jechanie do Stronia mijało się z celem o tej porze. Zdecydowaliśmy się przenocować w Lądku, a rano jechać dalej. Znaleźliśmy nocleg, nie bez narzekania, że „na jedną noc to się nie wynajmuje pokoi”. Plan wieczoru był taki” rozpakowujemy się, kąpiemy i idziemy gdzieś do miasta.

 

Chwilę odpoczęliśmy. Bliźniaki (Esio i jego siostra) wypaliły po papierosku. Ja i W. dotrzymaliśmy im towarzystwa, a potem ruszyliśmy do „Cichego kącika”, który wskazała nam pani u której się zatrzymaliśmy. Wypiliśmy po piwie, Esio opowiedział nam trochę ze swojego życia w Londynie i wróciliśmy.

 

... eh... tu na chwilę przerwę. Namiętność, mieszanie się zapachów, ciał i zmysłów zachowam dla siebie.

Ale jakie on ma cudowne ciało. Ciepłe, umięśnione, bezpieczne. A jak dobrze w/przy nim zasnąć. I tak do 9 rano. Aż się rozleniwiliśmy...

 

Trochę po 10 wyruszyliśmy na poszukiwanie jakiegoś śniadania. Znaleźliśmy otwarty już bar. W. zamówił żurek z kawą, ja i K. krokieta i frytki z sosem + kawa, a Esio gyros i podwójne frytki z sosem. Mówił potem, że nie najadł się tym wczorajszym gyrosem. Rzeczywiście nie był najświeższy.

Przystanku PKS trochę szukaliśmy. Każdy, kogo pytaliśmy o drogę mówił coś innego. w końcu go znaleźliśmy. Przystanek był, ale autobus odjechał 5 minut wcześniej. Co za pech, prawda??? To nam trochę popsuło plany, w których było odwiedzenia Jaskini Niedźwiedziej. Następny autobus był za 2 godziny więc wróciliśmy do miasta, zrobiliśmy zakupy, żeby już potem zaoszczędzić na czasie.

 

Na 14 byliśmy w Stroniu. Ktoś nam poradził, że jeśli idziemy do Jaskini to żeby było lżej możemy następnym autobusem podjechać do Starej Morawy i stamtąd iść. Tak zrobiliśmy. Nakręciliśmy krótki filmik o tym, że wybieramy się do Niedźwiedziej i pozdrawiamy wszystkich. Po pół kilometrze znaleźliśmy się przed Wapiennikiem zagospodarowanym przez jakąś rodzinę i przekształconym w muzeum. Jego właściciele poradzili nam żebyśmy zadzwonili najpierw i dowiedzieli się czy nas wpuszczą, czy będą miejsca. Nie było, na niedzielę owszem, ale nie mogliśmy czekać. Zwiedziliśmy wobec tego Wapiennik i postanowiliśmy wrócić do Stronia, a stamtąd do Kłodzka. Mieliśmy cały dzień bo autobus do Kłodzka był o 21. w związku z tym zeszliśmy w polną dróżkę, przynajmniej na taka wyglądała, i rozdzieliliśmy się na moment.

 

K. i W. zostali na łące robić zdjęcia, my z Esiem zeszliśmy już w dół żeby zobaczyć zbiornik regencyjny. Nie wiem czy to był błąd, czy nie... W każdym razie natknęliśmy się na rowerzystę, który przez jakąś godzinę nie dawał nam spokoju zabawiając opowieściami o tym, kogo zna, o tym, co zamierzają z tym (pustym na razie) zbiornikiem robić, o tym, że fotografuje itp. Nawet kiedy już byliśmy we czwórkę, dalej gadał. Sprawiał wrażenie podstarzałego luzaka. Trochę na pokaz. Kiedy już sobie pojechał, a my szliśmy drogą w stronę Stronia straszyliśmy się w żartach, że luzak jedzie za nami. Nie jechał, a dla nas to był czynnik śmiechogenny.

 

... w połowie drogi zboczyliśmy na jakąś łąkę. Podwieczorek na trawie. Zrobiło się sennie, błogo, smacznie. Ptaszki ćwierkały, świerszcze grały, ja i K. przysnęłyśmy, chłopcy czytali gazety. Potem się wymieniliśmy. Z błogiego relaksu wyrwał nas dźwięk komórki. To jak szok było!!!

 

W końcu znaleźliśmy się w Kłodzku. Po drodze jeszcze ustaliliśmy, że Sylwestra pewnie spędzimy w górach na nartach. Esio zapewnił, że mam się nie martwić, on mi kroki pokaże (nie miałam jeszcze szansy się nauczyć), sprzętem dla mnie tez się zajmie. A potem jeszcze „zmartwiony” był, że ja się nie opalam. A to nie tak, ja po prostu najbardziej ze wszystkiego nie lubię leżeć plackiem na plaży i się smażyć. Spacerować, biegać jak najbardziej, niech mi tylko nikt nie każe leżeć i nic nie robić. Bo zaczyna mi odbijać z nudów, nawet jeśli mam przed sobą książkę czy bzdetną gazetę. A Esio powiedział tak: „Misia, jak kiedyś pojedziemy razem nad morze to cię nauczę opalać się. pokaże ci pozycje... „

Kochanie Moje...

 

Ciekawe jak to będzie. No, ale przecież Esio nie martwi się o nasz związek. Skoro on się nie martwi to ja też nie. Czuję się bezpiecznie. Niedługo „stuknie” nam pół roku razem. Hm, jak teraz wspominamy pierwsze nasze spotkanie to mamy mieszane uczucia, wydaje nam się, że i jedno i drugie jakieś głupoty gadało, zachowało się nie do końca tak, jak powinno. Ale musieliśmy dobre wrażenie na sobie nawzajem zrobić przecież...

 

I niech tak zostanie.

 

Wiecie, kiedy tak leżeliśmy na tej łące, ja czytałam, Esio się przytulił i zasnął to jakaś czułość się we mnie zebrała. Ciężko mi było oczy od tego widoku oderwać. Uśmiechnęłam się, pocałowałam go w czółko, przytuliłam mocniej, wróciłam do czytania. On się uśmiechnął, przylgnął jeszcze bardziej i tak trwaliśmy...

Zdjęcia są kolorowe, uśmiechnięte, szczęśliwe. Mam nadzieję, że jak Mój Skarb dziś przyjdzie to zrzucimy je na komputer.

 

Było tak pięknie...

 

 

alexbluessy : :