Komentarze: 0
Pierwszy dzień na zajęciach jakoś zleciał. Na przystanku spotkałam kolegę z grupy. Pocieszył mnie, że on przez święta też nic nie zrobił. Znaczy nie uczył się. W sumie żaden to powód do dumy, ale zawsze coś. Jako pierwsze mieliśmy słownictwo z panią N. przed dwie godziny robiliśmy jakieś kretyńskie zadania typu „confusing pairs”. Strasznie było tego dużo i wszystkim chciało się spać bo grupa była bardzo mało aktywna. Mnie samej nie raz głowa leciała w dół. Pierwszy dzień po świętach i od razu takie łamigłówki... Następne były konwersacje z B. Temat o przyzwyczajeniach, ogólny bardzo, a potem mieliśmy wybrać sobie po pięć osób (jakich chcemy) i napisać im coś w rodzaju horoskopu na ten rok. A na gramatyce pani Cz. nas totalnie zaskoczyła. Przyniosła do oglądania film. Fakt, że nudny jak flaki z olejem. Na początku nawet starałam się wyłapać o co chodzi, ale coraz bardziej odpływałam na różowych chmurkach myśli... A film ten oglądaliśmy dwa razy. A potem jeszcze mieliśmy na pytania odpowiedzieć. Pytania z filmem związane oczywiście. No, ale ogólnie ten pierwszy dzień minął raczej pozytywnie. Chociaż nie wiem... Zadzwoniła B. Mam przyjść jutro na 7:30. Ale przynajmniej potem się będę mogła trochę pouczyć. Poza tym to chyba mnie grypa rozkłada. (Żebym tylko nie powiedziała tego w złym momencie). Dziwnie się czuję. Generalnie jest mi niedobrze. Mdło po prostu. Nafaszerowałam się jakimiś specyfikami i mam nadzieję, że mi pomogą. Może ta pogoda tak na mnie działa, może to, że jestem zmęczona, a może to, że jeszcze na dobre nie przestawiłam się na „tryb wrocławski”. Nie chcę wyjść na hipochondryczkę, ale może salmonella mnie zaatakowała. Dziś zrobiłam sobie na obiad spaghetti alla carbonarra i nie mam pewności czy aby makaron był wystarczająco gorący żeby jajka się ścięły. Liczę, że nic mi nie będzie.
Ciągle cierpię na notoryczny brak czasu. Czuję się też ostatnio po prostu zmęczona. Okropnie zmęczona. Nie mam nawet czasu czytać. A zaczęte „W poszukiwaniu...” leży przy łóżku. Nawet nie doszłam jeszcze do momentu, w którym Proust opisuje jak działa na niego smak magdalenki. Ja też mam takie swoje smaki i zapachy, które mi przypominają różne rzeczy... Kupiłam ostatnio mydło. Zwykłe mydło mogłoby się wydawać, ale ono pachnie truskawkami. Ręce pachną nimi jeszcze na długo po użyciu. Bardzo lubię ten zapach. Coś mi on przypomina. Tylko nie umiem sobie przypomnieć co. Ale znam ten zapach, jestem tego pewna. A w wakacje przypomniałam mojej mamie, że kiedyś zrobiła mi deser. To mogło być jakieś 10 lat wstecz, a ja pamiętam jak ten deser wyglądał i w jakiej miseczce mama go podała. Tylko to. Nic więcej. Nie pamiętałam zapachu, ani smaku. Tylko jak wyglądał. I jak mamie opowiedziałam o tym to już wiedziała co to było. Zupa nic. Zwykła pianka z jajek, mleka i cukru. Nawet nie najzdrowsza rzecz. Ale ją zapamiętałam. I miseczkę białą w różowe kwiatki też...
Zadzwoniłam w końcu do A. Mojej koleżanki z liceum (żebyś nie pomylił z kuzynką). Gadałyśmy około 30 minut. Ale w końcu bardzo dawno się nie widziałyśmy. Biedna A! Od obiadu ją oderwałam. Ale musi mi wybaczyć. Powiedziała, że mam zadzwonić po 18 to zadzwoniłam. Umówiłyśmy się, że za jakieś 2 tygodnie się spotkamy. Bo teraz to ani ja za bardzo nie mam czasu, ani A. Ale jak się spotkamy to będzie bardzo fajnie i na pewno ciekawie bo A to jest pocieszna osóbka. Trochę maruda ze skłonnością do napastliwości (nie wiem czy to dobre słowo, ale w tej chwili innego nie mogę znaleźć).
Uczę się Eljot prawie od momentu powrotu do domu. Już wymiękam. Nie mam siły dłużej wkuwać tych okropnych phrasal verbs, words simply confused oraz teorii na temat defining i non-defining relative clauses. Na oczy ledwo widzę i chyba niedługo będę musiała zaprzestać nauki. Chociaż jakąś małą chwilkę. Poleżeć w zupełnej ciemności. Nawet muzyka nie musi grać. Może być zupełnie cicho. Moja bańka pofrunie na tą chwilkę wysoko..... Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze muszę wszystko powtórzyć. Dopiero jak wszystko zrobię to będzie czas na odpoczynek i słodkie myśli. Te mniej słodkie też pewnie przyjdą. Ale już nie pan K będzie w nich dominował. Nie mówię, że jego miejsce zajął ktoś inny. O nie! Po prostu pan K mało mnie ostatnio absorbuje. Niech mu Bóg da zdrowie, szczęście i pomyślność. Ale nie ze mną. O nie! (Już nie(???)). Co prawda wczoraj, kiedy w prawym dolnym rogu monitora zamigotała chmurka ze znajomym anonsem, że „K. jest dostępny” coś mnie zakłuło. Ale żadne z nas nie zaczęło rozmowy. Co prawda (nie będę tego ukrywać Eljot, nie o to przecież chodzi żeby coś ukrywać) jak widzę, że pan K jest dostępny to mam ochotę się podłączyć i zacząć rozmowę. Ale to trwa moment. Potem już patrzę na moją listę znajomych bez emocji. I tak jest chyba najlepiej, prawda? Żądnych emocji. Trzeba zachować zimną krew. Zresztą teraz to i tak nie ma już większego znaczenia. Cholera jasna! Obiecałam sobie, że więcej na temat pana K nie napiszę. Widocznie jeszcze trochę Cię pomęczę moimi wynurzeniami na temat osoby pana K. Nie miej mi tego za złe proszę. Z reguły nie mam problemów z dotrzymaniem raz danego słowa. Ale przecież każda reguła jest potwierdzona jakimś wyjątkiem. Czy aby na pewno tylko??? Wczoraj Z. też złapał mnie na..... hmmm..... złamaniu (???) pewnej obietnicy. Otóż kiedyś obiecałam Z., że nie będę więcej dawać na gg smutnych opisów. No a wczoraj miałam: „podłapuję doła...”. Rzeczywiście go podłapywałam, więc był on najzupełniej zgodny z moim stanem ducha. Ale jednak postaram się już więcej smutasów nie wpisywać w okienko opisu. O! Mam pomysł. Do moim noworocznych postanowień (nie robiłam takowych, ale wyprodukowałam listę rzeczy, które uda mi się w tym roku wykonać) niniejszym dodaję, że: w roku 2004 będę się CZĘŚCIEJ UŚMIECHAĆ!!!!!!!
Tak ma być, Eljot??? Tak ma być. Kolorowych snów. Wracam na pole bitwy z angielskim. Trzymaj się ciepło.