Wczoraj dostałam jakiejś cholernej reisefieber przejawiającej się strachem o utratę Esia.
Na zajęciach było spokojnie, miałam dość dobry nastrój mimo trochę uciążliwego bólu podbrzusza wywołanego kobiecą przypadłością. Fonetyka minęła szybko, pan dr. K. pożyczył wesołych świąt, zajęcia skończył kwadrans wcześniej. Teraz czekała nas ostatnia w tym roku kartkówka z łaciny. Jeszcze przed fonetyką padł pomysł, żeby może pana doktora S. przekonać co by od cotygodniowej reguły odstąpił i kupić mu czekoladowego Mikołaja. Pomysł wydał się dość ciekawy, aczkolwiek nie znalazł się odważny do wystąpienia na forum w imieniu grupy. A podobno do odważnych świat należy... Tak więc ostatecznie kartkówka była, nawet chyba nieźle mi poszła. Zaliczyłam też kolejną z tych do zaliczenia. Yeah, yeah, yeah.
Wracając do domu, o godzinę wcześniej niż zazwyczaj (bo łacina trwała tylko 30 minut), wysłałam Eśkowi smsa, ale nie odpisał. No cóż, myślałam, że ogląda „Fakty”, czy coś i nie przejmowałam się zbytnio. „To coś” dopadło mnie w drodze z przystanku do domu. Po prostu nagle zaczęłam się strasznie bać, że go stracę, że zostanę sama. Z miękkimi nogami i trzęsącymi rękoma weszłam do domu, nadal żadnej wiadomości. Musiałam z kimś pogadać – dobrze, że E. była akurat dostępna. Kilka wymienionych zdań, trochę się lepiej poczułam. Zresztą, tak na dobrą sprawę, przecież nie dawałby mi swojego telefonu, nie przywoził garnka bigosu gdyby mu nie zależało, right??? Co prawda, upiekłam mu piernika, dałam jednego dla siostry i rodziców, ale nie musiał się odwdzięczać, prawda??? Poza tym wcześniej uzgodniliśmy, że nie dajemy sobie prezentów gwiazdkowych bo wyjeżdżamy i tam zaszalejemy, a tu nagle w sobotę Mój Mężczyzna się pyta co bym chciała dostać na Gwiazdkę. Odpowiedziałam, że przecież uzgodniliśmy coś, jego odpowiedź była taka, że on mi zrobi prezent bo chce. To jak chce, niech coś wymyśli sam – ja mu nic nie (pod)powiem.
... i choć trochę się uspokoiłam. Nadal czułam jakiś niepokój. Nawet głęboki głos Piotra Machalicy śpiewającego pieśni Okudżawy mi nie bardzo pomógł. I jeszcze ten mój sen o pogrzebie sprzed jakiegoś czasu... Schizo po prostu. Wytłumaczyłam sobie, że to zbliżająca się podróż tak wpływa, że niepotrzebnie się niepokoję, że nie mam powodów do obaw, że jest dobrze. Wytłumaczyłam, a mimo to nadal niepewnie się czułam. Być może to dlatego, że miłość i strach są jak bliźnięta, że to ta sama chemia. Dlaczego ja się tak boję, dlaczego czasem czuję taki potworny lęk??? Dlaczego??? Bo mam okres, to może być powód??? Pewnie może...
W końcu wysłałam Ukochanemu smsa z pytaniem czy wszystko w porządku. Włączył się na gadulcu i uspokoił, w swojej paranoi nie bardzo uwierzyłam choć się starałam, zaczęłam sobie wmawiać, że może nie chce mnie martwić czy coś. „Olka, kretynko! Głupia babo! Shut up!!!”
Dziś się spotkamy. Esio przyjedzie po mnie na uczelnię, zrywam się z ostatniego wykładu. Wolę się z nim pożegnać, odpocząć przy nim przed podróżą niż siedzieć, ale być nieobecną myślami i duchem na wykładzie z językoznawstwa. Jeszcze tylko kartkówka u dr. Z. ze sprzętów domowych i plaża, jak mówi moja Mama.
Kochani!!! Spotkamy się za rok dopiero dlatego życzę Wam co następuje:
Vobis
in festum
Natalis Dominici
optima quaeque praecor exopto
sumilliterque in
Anno Novo
qui sit
fructuum bonorum et gaudiorum verorum plenus!
A po prostu: żeby święta obfitowały Wam w śmiech, radość, ciepło. Żeby było rodzinnie, śniegowo i prezentowo. Życzę Wam wystrzałowego Sylwestra z litrami szampana, kolorowymi fajerwerkami i żeby Nowy Rok był jeszcze bardziej pomyślny i pełen szczęścia niż ten odchodzący. No, a przynajmniej tak samo dobry.
Tutaj pozwolę sobie na małą refleksję – spoglądam właśnie na listę, którą zrobiłam 1 stycznia 2004 roku. Odhcaczam punkt po punkcie i wychodzi mi, że na wymarzone studia się dostałam, kurs pilotów robię, znalazłam Miłość i Szczęście (choć tego akurat na liście nie było), wierzyć (ogólnie to słowo pojmując) uczę się każdego dnia na nowo, czasu jak nie miałam wiele, tak i nie mam, w branży turystycznej działać nie zaczęłam (jeśli kursu nie liczyć rzecz jasna), książek na które wtedy czasu nie miałam wszystkich nie przeczytałam, nie byłam ani w krajach Beneluxu ani w Rumunii. W zamian za to zaczynam wierzyć, że świat nie jest zły i może trochę opornie, ale uczę się dystansować do niego.
Generalnie, jakimś cudem (a może nie jakimś), wyszło mi na PLUS.
I Wam też tego życzę. Takiego PLUSA właśnie. Trzymajcie się ciepło, nie połamcie nóg na nartach i sankach. I co, widzimy się za rok, da??? Pewnie, że da, a jak!!!
P.S. ...I pliz, trzymajcie mocno kciuki za mój narciarski debiut.